Archiwangelista otwartego dostępu. Ostatni wywiad?

Na pytania Otwartej Nauki zgodził się odpowiedzieć Stevan Harnad, wybitny przedstawiciel ruchu na rzecz otwartego dostępu. Jest autorem słynnej Przewrotnej propozycji, założycielem czasopism „Psycoloquy” oraz „Behavioral and Brain Sciences”, twórcą i administratorem AmSciForum, jednym z głównych koordynatorów CogPrints Initiative (żeby wymienić tylko niektóre z jego zasług). Nie trzeba przedstawiać go nikomu, kto choćby pobieżnie zna historię ruchu otwartego dostępu. Jest profesorem kognitywistyki na Université du Québec à Montréal oraz University of Southhampton, a także członkiem zewnętrznym Węgierskiej Akademii Nauk, doktorem honoris causa Uniwersytetu w Liège. Jako kognitywista specjalizuje się w zagadnieniach kategoryzacji, komunikowania się i świadomości. Jednak nawet jego polemika z Johnem Searlem na temat „Chińskiego Pokoju” nie przysporzyła mu tyle rozgłosu, co działalność na rzecz otwartego dostępu.

Archiwangelista1

Często przyjmuje się, że ruch otwartego dostępu rozpoczął się wraz z „Przewrotną propozycją”: apelem do kolegów naukowców, by udostępniali swoje już wcześniej opublikowane w czasopismach naukowych artykuły za pośrednictwem otwartych repozytoriów tak, by każdy, kto ma dostęp do Internetu, mógł je przeczytać. Przygoda Stevana Harnada z otwartymi wydawnictwami naukowymi zaczęła się jednak jeszcze wcześniej. De facto zaczęła się ona już w 1978 roku, gdy założył czasopismo „Behavioral and Brain Sciences”, które stosowało system otwartych komentarzy recenzenckich. Właśnie ten sposób uzupełnienia tradycyjnego peer review wyróżniał czasopismo spośród innych. Kopie każdego przyjętego do publikacji artykułu były rozsyłane do około 100 ekspertów w danej dziedzinie na całym świecie. Ich krótkie komentarze wraz z odpowiedziami autora były publikowane razem z samym artykułem. Stevan Harnad w wywiadzie z Richardem Poynderem z 2007 roku dał do zrozumienia, że to właśnie praca w tym czasopiśmie sprawiła, że zaczął się zastanawiać nad sposobami na to, by więcej ludzi mogło skorzystać z dobrodziejstw otwartego komentowania - chociaż czasopismo było publikowane w „erze papierowej” i technologicznie nie było w stanie nawet zbliżyć się do czegoś, co możnaby nazwać otwartym dostępem. Gdy w latach osiemdziesiątych Harnad zetknął się ze zdobywającym właśnie popularność Usenetem, jego dojrzewające idee nareszcie spotkały technologię, która umożliwiała ich urzeczywistnienie. Harnad nazwał nowopowstałą ideę "pisaniem na niebie" („skywriting”). Otwarty dostęp do literatury naukowej wydawał się wtedy po prostu logicznie niezbędnym rozwiązaniem - jako warunek konieczny do urzeczywistnienia „skywritingu”.

Stevan Harnad był w ruchu otwartego dostępu od samego początku jego istnienia, a nawet o wiele dłużej niż istnieje sam termin „otwarty dostęp”. Termin powstał przecież dopiero w 2002 roku wraz z BOAI, Budapeszteńską Inicjatywą na rzecz Otwartego Dostępu. Przez szereg lat Harnad wyrażał swoje opinie o komunikacji i wydawnictwach naukowych w ogólności oraz o stanie otwartego dostępu w szczególności zarówno za pośrednictem American Scientist Open Access Forum (aktualnie „Globalna lista na temat otwartego dostępu”, „Global Open Access List”, GOAL), jak i na blogu „Open Access Archivangelism”.

100% Zielonego OD Gratis
Harnad przez wiele lat argumentował na rzecz zielonej drogi OD. Według niego, priorytetem OD jest wypełnienie artykułami naukowymi przez społeczność akademicka instytucjonalnych repozytoriów naukowych. Gdy już wszystkie opublikowane artykuły zostaną w ten sposób udostępnione bez żadnego opóźnienia, wydawcy czasopism naukowych, by przetrwać, będą musieli zmienić swój model biznesowy. Samorzutnie powstanie wtedy model, który Harnad nazywa „prawdziwym złotem” („Fair Gold”), a w którym wszystkie czasopisma naukowe są dostępne w sposób otwarty, zaś rola wydawców ogranicza się do koordynacji procesu peer review. Nawiązuje tu do tzw. złotej drogi OD, czyli takiego modelu, w którym sami wydawcy udostępniają za darmo publikacje. Często wiąże się to z obowiązkiem poniesienia opłaty przez autora lub jego instytucję, tzw. Article Processing Charges (APC).  Duży wysiłek i koszty, które przeznaczane są na uzyskanie OD libre (szczególnie w oparciu o licencje Creative Commons w wersji CC-BY), są wg Harnada przedwczesne, dopóki literatura naukowa nie będzie w 100% otwarta w tanim modelu zielonej drogi gratis (OD gratis, w przeciwieństwie do OD libre, nie przyznaje czytelnikom szerszych uprawnień niż wynikające z przepisów prawa autorskiego o dozowlonym użytku). Te przedwczesne wysiłki mogą nawet opóźnić osiągnięcie pożądanego stanu, ponieważ duża część środków trafia w ręce komercyjnych wydawnictw naukowych, których celem jest opóźnianie przejścia na „prawdziwe złoto” OD tak bardzo, jak to tylko możliwe.

„Emerytura”
Wygląda jednak na to, że długa era „archiwangelizacji” Harnada zbliża się do końca. Niemal 22 lata po opublikowaniu „Przewrotnej propozycji”, podczas dyskusji na Twitterze Harnad dał do zrozumienia, że zamierza porzucić rolę adwokata otwartego dostępu.

Tomasz Lewandowski skontaktował się ze Stevanem i zapytał go o szczegóły dotyczące decyzji, kontekst, w jakim została podjęta oraz plany na przyszłość. Stevan okazał się na tyle uprzejmy , że z tego pytania narodził się cały wywiad. Podsumowuje on karierę Stevana Harnada jako Archiwangelisty.

 

WYWIAD

Tomasz Lewandowski: Czy mógłby Pan opowiedzieć o tym, czym się Pan zajmuje naukowo?

Stevan Harnad: W moich badaniach koncentruję się na tym, jak mózg przyswaja nowe kategorie i w jaki sposób wpływa to na nasze postrzeganie, jak również na problemie nabierania znaczenia przez symbole (symbol grounding problem; jak powstaje znaczenie słowa?) oraz na pochodzeniu języka i na jego znaczeniu adaptacyjnym. Zajmuję się też Testem Turinga (jak i dlaczego organizmy potrafią robić wszystko to, co potrafią? jaki mechanizm im to umożliwia?) i świadomością (kwestia tego, jak i dlaczego organizmy czują). Ponadto zajmuję się również naukometrią otwartego dostępu (jak OD wpływa na siłę oddziaływania badań naukowych i jak polityki OD wpływają na sam OD). Jestem też redaktorem czasopisma Animal Sentience: An Interdisciplinary Journal on Animal Feeling i rozpoczynam badania nad odczuwaniem przez zwierzęta oraz nad ludzką empatią.

Teraz chciałbym się odnieść do Pańskiego tweeta - obecnie już dość znanego - o rezygnacji z dalszej aktywności w roli Archiwangelisty otwartego dostępu. Jaki był kontekst tej decyzji? I co dalej?

W samej konwersacji na Twitterze kontekst był taki, że Mike Eisen (jeden ze współzałożycieli PLoS) sugerował, że w opinii prawników i w świetle prawa autorskiego rozsyłanie kopii lub preprintów publikacji naukowych na prośbę pojedynczych osób jest nielegalne. Uważam, że to stwierdzenie jest pod każdym względem nonsensowne. Nie jest to działalność nielegalna, nie jest uważana za nielegalną, a nawet gdyby była formalnie nielegalna, to i tak przecież wszyscy to robią. Wyegzekwowanie zakazu rozsyłania kopii byłoby zupełnie nierealne. Poza tym przez ponad pół wieku nikt nie zakwestionował tej praktyki!
Więc odpowiedziałem Mike’owi, że jest to z jego strony myślenie życzeniowe. (Mike jest orędownikiem otwartego dostępu, ale jest również jednym ze współzałożycieli oraz członkiem zarządu PLoS - odnoszącego sukcesy wydawnictwa publikującego w złotym OD. Między wydawcami a zwolennikami zielonej drogi otwartego dostępu (oraz rozsyłania kopii elektronicznych) zawsze istnieje konflikt interesów, niezależnie od tego, czy są to wydawcy publikujący w modelu płatnego dostępu czy otwartego dostępu. Więc chodziło mi o to, że Mike’owi zależy na tym, żeby rozsyłanie kopii było w jakiś sposób nielegalne i nie miało miejsca, bo stoi ono w sprzeczności z interesami tych, którzy chcą, by naukowcy płacili za publikowanie w czasopismach złotej drogi zamiast publikować w czasopismach z płatnym dostępem i samemu archiwizować i udostępniać swoje artykuły (jeżeli zależy im na otwartym dostępie).

Mike odpowiedział na to (równie ironicznie), że to ja jestem mistrzem myślenia życzeniowego. W pierwszej chwili chciałem znów odpowiedzieć w tym samym stylu, dowcipnie. Ale potem uznałem, że nie, przecież to prawda: od dawna chciałem, by cała recenzowana literatura naukowa została udostępniona w zielonym otwartym dostępie, i to moje życzenie się nie spełniło. Więc po prostu stwierdziłem fakt: Mike ma rację, ja przegrałem i rezygnuję z dalszej działalności.

Jeżeli jednak kiedyś okaże się, że moje życzenie ostatecznie się spełni, to tym lepiej. A jeżeli zamiast tego będziemy wszyscy przepłacać za złotą drogę otwartego dostępu („Fałszywe Złoto”, Fool’s Gold2), to też trudno, niech tak będzie. W końcu to też jest otwarty dostęp. Wielokrotnie już opisywałem mój własny scenariusz racjonalnego przejścia od modelu tradycyjnego do otwartego dostępu w wersji „prawdziwego złota” (Fair Gold), poprzez zieloną drogę, i ten scenariusz może jeszcze zostać zrealizowany. Ale zauważyłem, że w ostatnich kilku latach jedyne, co robię, to powtarzam w kółko to, co już wiele razy powiedziałem.

Uznałem więc, że cierpiące zwierzęta potrzebują mnie dużo bardziej niż społeczność naukowa. Nie oznacza to, że nie będzie mnie pod ręką wtedy, gdy zajdzie potrzeba, by coś dla otwartego dostępu zrobić lub powiedzieć - o ile będzie cokolwiek nowego do powiedzenia lub zrobienia. Ale powtarzanie tego samego w kółko pozostawiam innym. Swoją pracę już wykonałem.

Bekoff, M., & Harnad, S. (2015). Doing the Right Thing: An Interview With Stevan Harnad. Psychology Today.

Czy w czasie swojej działalności jako orędownik otwartego dostępu miał Pan takie momenty, kiedy czuł Pan, że wszystko idzie w dobrym kierunku i Pańska wizja wkrótce się ziści?

Wielokrotnie. Po raz pierwszy w roku 1994, gdy po raz pierwszy sformułowałem swoją „Przewrotną propozycję” (subversive proposal); myślałem wtedy, że za rok, najwyżej dwa, samoarchiwizacja stanie się powszechna. Potem sądziłem, że uruchomienie [repozytorium] CogPrints będzie punktem zwrotnym. Potem, że włączenie protokołu OAI w CogPrints. Potem stworzenie oprogramowania EPrints; wykazanie, że prace w otwartym dostępie są częściej cytowane; pojawienie się polityk instytucjonalnych zobowiązujących naukowców do korzystania z zielonej drogi OD; powstanie guzika copy-request3; pokazanie, co trzeba zrobić, by polityka zielonej drogi była skuteczna; i wreszcie zdemaskowanie „Fałszywego Złota” i Raportu Finch.

Ale teraz rozumiem już, że jak doskonały, nieunikniony i bezsprzeczny nie byłby rezultat, to umysł ludzki i ręka są po prostu zbyt niemrawe. Dlatego uznałem, że są sprawy o wiele, wiele ważniejsze, którym powinienem teraz poświęcić swój czas. Powiedziałem i zrobiłem tyle, ile byłem w stanie. Gdybym dalej zajmował się OD, tylko powtarzałbym to, co już wiele razy zostało powiedziane i zrobione.

Carr, L., Swan, A. & Harnad, S. (2011) Creating and Curating the Cognitive Commons: Southampton’s Contribution. In, Simons, Maarten, Decuypere, Mathias, Vlieghe, Joris and Masschelein, Jan (eds.) Curating the European University. Universitaire Pers Leuven 193-199.

W wywiadzie, którego udzielił Pan Richardowi Poynderowi w 2007 roku, nakreślił Pan wizję, ktorą można by określić mianem wewnętrznej historii idei ruchu otwartego dostępu. W początkowej fazie ruchu OD występowały - zgodnie z Pana koncepcją - dwa główne nurty ideowe. Jeden z nich zajmował się dostępnością literatury naukowej, drugi - jej przystępnością cenową. W pierwszym nurcie można ulokować Pańskie czasopismo BBS, a także arXiv i inne wczesne inicjatywy OD. W drugim nurcie znalazłaby się Ann Okerson, której wysiłki zmierzały do tego, by literatura naukowa była bardziej przystępna cenowo dla uniwersytetów (choć niekoniecznie dla szerokiej publiczności). I choć ten drugi nurt nie koncentrował się na dostępności literatury, to właśnie ich próby znalezienia modelu finansowego, który byłby do udźwignięcia dla środowisk naukowych, doprowadziły do powstania modelu APC (płatnej wersji złotej drogi OD). I z czasem nurt zajmujący się dostępnością literatury przekształcił się w orędowników zielonej drogi OD, a nurt zajmujący się kwestiami cenowymi w orędowników złotej drogi. I kiedy w ten sposób spojrzeć na ruch OD, jasno widzimy zawarte w nim wewnętrzne napięcie. Pojawia się myśl, że może oba nurty były niekompatybilne. Czy chciałby Pan jakoś to skomentować? Czy patrząc na ruch otwartego dostępu jako na pochodną dwóch odrębnych problemów: problemu dostępności literatury naukowej i problemu jej przystępności cenowej, sądzi Pan, że to w ogóle był kiedykolwiek jeden spójny ruch?

Po pierwsze, dwie drobne uwagi: (1) model odzyskania kosztów poprzez APC (płatna złota droga) pojawił się już wprost w 1994 roku w “Przewrotnej propozycji”, wraz z założeniem, że powszechna samoarchiwizacja w zielonym modelu jest niezbędna jako etap wstępny. (2) Ann Okerson nie była specjalną rzeczniczką opłat APC jako rozwiązania problemu przystępności; opowiadała się przede wszystkim za licencjonowaniem.

Przystępność cenowa jest tylko jednym z aspektów dostępności: gdyby nie było problemu z dostępnością - gdyby dostęp nie był badaczom potrzebny albo byłby już w jakiś sposób zapewniony - wtedy kwestia ceny nie byłaby problemem, albo byłaby bardzo drobnym problemem. I też odwrotnie: gdyby nie było problemu z przystępnością, wtedy dostęp również nie byłby problemem. Ale przystępność cenowa zawsze była problemem, z którym bezpośrednio stykali się bibliotekarze akademiccy („kryzys wydawnictw seryjnych”; ang. „serials crisis”), zaś kwestia dostępności dotykała samych naukowców. Wydawało się, że rozwiązaniem problemu przystępności powinno być obniżenie cen czasopism, podczas gdy rozwiązaniem problemu dostępności byłoby otwarte udostępnienie przez samych badaczy ostatecznych, zrecenzowanych wersji autorskich wszystkich artykułów - w taki sposób, jaki umożliwiła nam epoka cyfrowa, czyli poprzez ich samoarchiwizację w repozytoriach instytucjonalnych (co z czasem zaczęto nazywać „zieloną drogą OD”).

Ostateczne rozwiązanie obydwu problemów byłoby, oczywiście, następujące: (1) powszechna samo-archiwizacja w zielonym modelu OD, potem (2) powszechna rezygnacja z prenumerat czasopism przez instytucje naukowe, (3) cięcie kosztów przez wydawców poprzez likwidację wszystkich niepotrzebnych, przestarzałych usług i produktów, i wreszcie (4) przejście na model, w którym instytucje zatrudniające autorów płacą z góry za rzeczywiste, niezbędne usługi - czyli za obsługę procesu recenzyjnego (model, który z czasem zaczęto określać mianem „złotej drogi OD”).

Ale ta optymalna wersja złotej drogi byłaby możliwa (i zostało to jasno powiedziane już w 1994 r. w „Przewrotnej Propozycji”) tylko, gdyby najpierw nastąpił etap wstępny, polegający na powszechnym dostępie publikacji w zielonym modelu, który zapewniłby wszystkim dostęp i umożliwiłby rezygnację z prenumerat, a w konsekwencji doprowadziłby do ograniczenia działalności wydawców i zmusiłby ich do przestawienia się na złotą drogę. Natomiast gdy pomijamy wstępny etap zielonej drogi, jedynym sposobem osiągnięcia otwartego dostępu w złotej wersji jest zapłacenie rozdętych opłat za „fałszywe złoto”, co wcale nie rozwiązuje problemu przystępności cenowej, bo wszystkie niepotrzebne i przestarzałe usługi są wliczone w koszt pojedynczego artykułu. Również pomysł globalnego „przeskoku” wszystkich czasopism świata do modelu „fałszywego złota” jest niespójny, co jest jasne dla każdego, kto się nad tym zastanawia.

W poszukiwaniu przedwczesnych rozwiązań problemu przystępności cenowej, daliśmy się zatem ponieść „gorączce fałszywego złota”. Realne, stabilne przejście do OD w modelu „prawdziwego złota”, który byłby przystępny cenowo, skalowalny i możliwy do utrzymania w długiej perspektywie, będzie możliwe tylko wtedy, gdy najpierw instytucje prowadzące i finansujące badania naukowe zaczną wymagać zielonej drogi OD.

Harnad, S (2014) The only way to make inflated journal subscriptions unsustainable: Mandate Green Open Access. LSE Impact of Social Sciences Blog 4/28.

Kiedyś zdefiniował Pan otwarty dostęp jako dostęp stuprocentowy - czyli albo mamy 100% otwartego dostępu, albo nie mamy go wcale, bo dopiero 100% doprowadzi tradycyjnych wydawców do upadku. Jest to całkiem uczciwa definicja, jednak w świetle naszej dotychczasowej rozmowy sądzę, że przydatna byłaby również definicja operacyjna. Pozwolę więc sobie zapytać: co musiałoby się wydarzyć, żeby powiedział Pan „O, teraz mamy już otwarty dostęp w świecie akademickim”?

Proszę spojrzeć na moją powyższą wypowiedź: „Realne, stabilne przejście do OD w modelu „prawdziwego złota”, który byłby przystępny cenowo, skalowalny i możliwy do utrzymania w długiej perspektywie, będzie możliwe tylko wtedy, gdy najpierw instytucje prowadzące i finansujące badania zaczną wymagać zielonego OD”. Dopóki nie ma 100% zielonego OD, nie można zrezygnować z prenumerat czasopism.

Fragmentaryczne, lokalne przejścia do „fałszywego złotego OD” - obejmujące pojedynczy kraj, instytucję, agencję finansującą naukę, dziedzinę naukową, czy pojedynczego wydawcę - nie tylko podnoszą sumaryczne koszty dostępu do literatury, skoro prenumeraty nadal funkcjonują wszędzie wokół, ale również odciągają uwagę od tego, co jest naprawdę konieczne, czyli przyjęcia zasad zielonego OD przez wszystkie instytucje prowadzące i finansujące badania. Chodzi tu o zielony OD w postaci następującej: deponowanie prac naukowych natychmiast po przyjęciu do publikacji plus albo natychmiastowy OD, albo guzik copy-request. Zielony OD - w przeciwieństwie do „fałszywego złota” - może być sensownie wprowadzany po kawałku (przez pojedynczy kraj lub instytucję).

Oczywiście wydawcy doskonale to wszystko wiedzą, dlatego wkładają tyle wysiłku we wprowadzenie zasady embargo dla zielonego OD, tak by ci, którym zależy na otwartym dostępie, musieli płacić za „fałszywe złoto”, zamiast korzystać z zielonej drogi.

Sale, A., Couture, M., Rodrigues, E., Carr, L. and Harnad, S. (2014) Open Access Mandates and the 'Fair Dealing' Button. In: Dynamic Fair Dealing: Creating Canadian Culture Online (Rosemary J. Coombe & Darren Wershler, Eds.).

A jak będzie wyglądać świat komunikacji naukowej, gdy już uda się osiągnąć 100% otwartego dostępu? Czy wpłynie to jakoś na całokształt modelu komunikacji naukowej?

Z chwilą gdy zielony OD będzie obowiązywać wszystkich nastąpi przejście do „prawdziwego” złotego OD, w którym proces recenzyjny pozostanie jedyną usługą zapewnianą przez wydawców; będzie on finansowany przez instytucje naukowe, co pochłonie jedynie część pieniędzy zaoszczędzonych dzięki rezygnacji z prenumerat. A kiedy wszystkie artykuły naukowe będą już otwarte i będzie można je przeszukiwać maszynowo, wkrótce pojawią się także otwarte dane, a wraz z nimi otwarta nauka. Postęp i współpraca w nauce wtedy bardzo przyspieszą, a my będziemy dysponować bogatym repertuarem  (otwartych) wskaźników, które pozwolą nam oceniać postęp naukowy oraz produktywność i wpływ nauki.

Harnad, Stevan (2013) The Postgutenberg Open Access Journal (revised). In, Cope, B and Phillips, A (eds.) The Future of the Academic Journal (2nd edition). 2nd edition of book Chandos.

Pańska wypowiedź, że w sprawie otwartego dostępu wydawnictwo Elsevier jest „po stronie aniołów”, zaczęła żyć własnym życiem. Wypowiedział się Pan w ten sposób w 2007 r., po tym jak Elsevier określił swoją politykę wobec zielonej drogi OD. Podtrzymywał Pan ten pogląd również wtedy, gdy bojkot Elseviera „Cost of Knowledge” był w swojej szczytowej fazie. Nawet w 2013 r., gdy Elsevier wyłączył ze swojej polityki naukowców objętych wymaganiami instytucjonalnymi, nadal trzymał się Pan swego poglądu. Jeszcze w 2015 r. Michael Eisen miał to Panu za złe. Czy mógłby Pan przypomnieć, w jakim kontekście padło to zdanie i co dokładnie miało znaczyć? Czy nadal podtrzymuje Pan ten pogląd?

Sformułowanie „strona aniołów” zawsze było takim chwytem, służącym powstrzymaniu Elsevier’a przed wprowadzaniem coraz dłuższych okresów embargo; było udzieleniem swoistego kredytu, z którego mógłby korzystać w celach PR-owych, w walce ze spadającym na niego odium ze strony bibliotekarzy i autorów. Elsevier to rozumiał, ja to rozumiałem, i rozumiał to również każdy, kto patrzył na sprawy realistycznie i wiedział, o co toczy się gra.

Poza tym nigdy nie wierzyłem w bojkoty (wszystkie dotychczasowe bojkoty były nieudane, co potwierdza słusznąć mojej niewiary), tylko wierzyłem w nakładane zobowiązania (choć nie zdominowały one krajobrazu w stopniu, w jakim się spodziewałem).

Ale trzeba tu zwrócić uwagę na rzecz mniej trywialną. Mianowicie nie należy postrzegać wydawców jako głównej przeszkody na drodze do OD, choć jest zupełnie pewne i nieuniknione (tak jak pewny i nieunikniony jest sam otwarty dostęp), że będą korzystać ze wszystkich możliwych sztuczek, by odwlekać zieloną drogę OD tak długo, jak tylko się da. Główną przeszkodą są ci, którzy na otwartym dostępie bezpośrednio najbardziej  skorzystają: sami naukowcy. (Najwięcej korzyści niebezpośrednich odniosą oczywiście podatnicy, którzy finansują naukę i naukowców).

Gdyby naukowcy na całym świecie byli mniej niemrawi i potulni, i gdyby z własnej inicjatywy udostępniali swoje prace w zielonym OD już w 1994 r. (już wtedy robili tak od ponad dekady informatycy i fizycy, korzystając z każdej nowej technologii i zupełnie nie przejmując się opinią wydawców), wtedy już dawno osiągnęlibyśmy optymalny stan rzeczy.

Ale większość naukowców tego nie zrobiła. Dlatego wciąż zajmujemy się wprowadzaniem polityk otwartego dostępu (przy czym wiele z nich jest słabych, więc nie przynoszą efektów) i rozważaniami, jak dokładnie takie polityki powinny wyglądać.

Vincent-Lamarre, P, Boivin, J, Gargouri, Y, Larivière, V & Harnad, S (2016) Estimating open access mandate effectiveness: The MELIBEA Score. Journal of the Association for Information Science and Technology (JASIST), 67.

Z jednej strony, wielcy tradycyjni wydawcy coraz bardziej angażują się w otwarty dostęp, wprowadzają polityki samoarchiwizacji i opcje OD do swoich starych czasopism, a także zakładająa nowe otwarte czasopisma. Obserwujemy to odkąd Elsevier kupił BioMed Central w 2008 r. Z drugiej strony, ich przychody pozostają tak samo duże, a może nawet jeszcze wzrosły. Wielokrotnie pisał Pan o zjawisku „podwójnych zysków” (double-dipping). Nawiązując do Pańskiej odpowiedzi na poprzednie pytanie: czy mógłby Pan rozwinąć wątek wielkich komercyjnych wydawców naukowych i ich stosunku do otwartego dostępu? Czy może podzielić się Pan swoimi przewidywaniami, jak w najbliższej przyszłości będzie wyglądał ten biznes? 

Wciąż uważam, że w zasadzie bez znaczenia jest to, co wydawcy mówią lub robią. To wyłącznie naukowcy opóźniają proces. To ich instytucje i agencje finansujące mogą zapewnić, że naukowcy będą robić, co do nich należy (to, co jest optymalne, a zarazem nieuniknione). Ale jest już za późno, by zrobili to tak szybko, jak to było możliwe.

Oferowane przez wydawców „fałszywe złoto” służy wyłącznie rozpraszaniu uwagi, zostało zaprojektowane w celu odwlekania optymalnego i nieuniknionego rezultatu (i wydawcy doskonale o tym wiedzą).

Tak więc wszystko zależy od tego, jak szybko instytucje i wydawcy przyjmą w skali globalnej skuteczne zobowiązania do zielonego OD. Jedynym sposobem, by można było przestać prenumerować czasopisma, jest powszechna dostępność zielonej drogi OD. Dopóki nie będzie można zaprzestać prenumerowania czasopism, dopóty wydawcy nie zostaną przymuszeni do zrezygnowania ze swoich przestarzałych produktów i usług, pochodzących z ery Gutenberga (np. wydania drukowane, wydania online, archiwizowanie i pobieranie opłat za dostęp), zmniejszenia kosztów, ograniczenia swojej działalności do jedynej istotnej usługi, jaka w erze post-gutenbergowskiej pozostała wydawcom czasopism recenzowanych (czyli do zarządzania procesem recenzyjnym, w którym naukowcy bezpłatnie dostarczają swoje badania i recenzje). W ten sposób wydawcy osiągną drogę „prawdziwego” złotego OD i będą pobierać opłaty adekwatne do ponoszonych przez nich minimalnych kosztów.

Harnad, S. (2010) No-Fault Peer Review Charges: The Price of Selectivity Need Not Be Access Denied or Delayed. D-Lib Magazine 16 (7/8).

Powiedział Pan, że nawet jeśli zwycięży przepłacone “fałszywe złoto”, to nadal będzie to otwarty dostęp. W takim razie (nawiązując do dwóch nurtów ruchu OD), czy według Pana dostępność jest ważniejsza od przystępności cenowej? Dostępność bez oglądania się na koszty?

Jeśli cała Ziemia wybierze „fałszywe złoto” jako powszechne rozwiązanie, zamiast wdrażać zobowiązania do zielonej drogi OD i uzyskać w ten sposób otwarty dostęp plus „prawdziwy” złoty model - będę zadowolony. Głupcy zawsze będą niepotrzebnie tracić pieniądze, a moim jedynym, prawdziwym celem od samego początku jest powszechny OD, najszybciej jak to możliwe.

Opisałem już, dlaczego zwalczam „gorączkę złota” i drwię z niej. „Fałszywy” złoty OD jest rozdmuchany, za drogi, nie skaluje się i nie da się go utrzymać – stąd, jak wnoszę, jest też nieosiągalny. To jest odciąganie uwagi i energii od jedynej drogi do powszechnego OD, która - jak uważam - będzie działać, a tą drogą jest zielony OD i samoarchiwizacja, wdrożona w skali globalnej za pomocą zobowiązań nakładanych przez instytucje uprawiające i finansujące naukę.

Na świecie jest wiele polityk otwartego dostępu, wprowadzonych tak przez instytucje naukowe i agencje finansujące, jak i przez różnych innych interesariuszy. ROARMAP obecnie uwzględnia ponad 700 polityk. Wydaje się, że uważał Pan w 2007 r., że otwarte mandaty wystarczą do osiągnięcia 100% publikacji udostępnionych poprzez zieloną drogę OD. Dziś mamy prawne zobowiązania do otwartego dostępu wprowadzone i sprawdzone w praktyce – jest ich obecnie o ponad 500 więcej niż w 2007 r. Czemu uważa Pan, że mimo wszystko wciąż nie jesteśmy ani o krok bliżej celu?

Jesteśmy bliżej, ale nie tak blisko, jak moglibyśmy i powinniśmy być, ponieważ wciąż polityk OD jest za mało, a wiele z tych, które obowiązują, są niepotrzebnie słabe i nieskuteczne.

Jak powinno zostać sformułowane idealne, mocne i skuteczne zobowiązanie do OD? Czy takie zobowiązanie zostało gdziekolwiek wdrożone?

Oto najważniejsze cechy skutecznego zobowiązania do zielonej drogi OD:

(1) musi wymagać zdeponowania publikacji w repozytorium niezwłocznie po przyjęciu jej przez redakcję (a nie po okresie embargo);
(2) musi wymagać zdeponowania ostatecznej, zrecenzowanej wersji autorskiej (a nie PDF wydawcy);
(3) musi wymagać zdeponowania w instytucjonalnym repozytorium autora (a nie w repozytorium zewnętrznym wobec instytucji);
(4) niezwłoczne zdeponowanie musi być warunkiem wstępnym wymaganym przy ewaluacji pracy badacza;
(5) repozytorium musi mieć opcję guzika copy-request;
(6) niezwłoczne zdeponowanie nie musi koniecznie oznaczać niezwłocznego OD (o ile funkcjonuje przycisk).

Harnad, Stevan (2015) Open Access: What, Where, When, How and Why. In: Ethics, Science, Technology, and Engineering: An International Resource eds. J. Britt Holbrook & Carl Mitcham, (2nd edition of Encyclopedia of Science, Technology, and Ethics, Farmington Hills MI: MacMillan Reference).

Już 10 lat temu uważał Pan, że postęp w samoarchiwizacji odbywa się zbyt powoli. W artykule „Opening Access by Overcoming Zeno's Paralysis” opisał Pan społeczność akademicką jako przytłoczoną tym, co nazwał Pan „paraliżem Zenona”. Stąd można sądzić, utrzymuje Pan, że problem jest natury psychologicznej. Inni widzą problem raczej jako systemowy. Cały system komunikacji naukowej, który w ostatnich latach rozwijał się zgodnie z zasadą „publikuj albo zgiń”, wykształcił zbyt wiele bodźców popychających naukowców w błędną stronę, a zbyt mało zachęt nakierowujących ich w kierunku OD. Czy z perspektywy lat stawia Pan taką samą diagnozę? Kto jest winien: naukowcy, czy system, w którym przyszło im pracować?

Winni są: (1) sami naukowcy, ponieważ nie zapewniają zielonego OD z własnej woli, bez formalnego zobowiązania; (2) instytucje naukowe i agencje finansujące, ponieważ ślamazarnie wprowadzają zobowiązania i są tak powolne w ich optymalizacji.

Kwestie systemowe, związane z finansowaniem badań, z publikowaniem i ocenianiem (recenzje, długi czas między wysłaniem tekstu a publikacją, zasada „publikuj albo zgiń”, współczynnik wpływu, ewaluacja, data-mining, licencje pozwalające na ponowne wykorzystanie, etc.), to są realne problemy, ale one nie wiążą się z dostępem. Sprowadzanie ich do wspólnego mianownika ze znacznie prostszym problemem zapewnienia natychmiastowego, bezpłatnego dostępu on-line do recenzowanych wyników badań, dla wszystkich potencjalnych użytkowników, było i jest ogromnym błędem.

Ma Pan na myśli naukowców jako naukowców, czy naukowców jako istoty ludzkie? Jeśli to pierwsze, to co czyni tę konkretną grupę tak ślamazarną, jak to Pan opisuje? Wcześniej wspomniał Pan o „umyśle ludzkim”.

Wcześniej mówiłem „umysł ludzki”, ale teraz mówię o umyśle „akademickim” (choć pewnie można pokusić się o sąd bardziej generalny, jako że akademik jest przecież istotą ludzką wykonującą pewien zawód…). Muszę wyznać, że nie rozumiem, dlaczego zajmuje to tak wiele czasu akademikom. Niektórzy mówią, że to skutek przepracowania, ale moim zdaniem to wyraz samousprawiedliwiania się, prawdopodobnie nieuzasadnionego w przypadku większości pracowników naukowych. Poza tym, samoarchiwizacja artykułu w zasadzie nie zabiera w ogóle czasu (nawet naukowcy postępujący według zasady „publikuj albo zgiń” nie publikują rocznie aż tak wielu artykułów!).

W sekcji pomocy w dziale samoarchiwizacji na stronie BOAI próbowałem zdiagnozować i skatalogować wiele przyczyn „paraliżu Zenona”. Ostatnio było ich nie mniej niż 38. Dwie najważniejsze to lenistwo i strach przed wydawcami.

Harnad, S. (2006) Opening Access by Overcoming Zeno's Paralysis, in Jacobs, N., Eds. Open Access: Key Strategic, Technical and Economic Aspects, Chapter 8. Chandos.

Obecnie nie mówi się już tak często o zwykłym OD. Pojęcie jest oczywiście często używane i jest rozpoznawalne. Często jednak zamiast niego używa się zwrotów: „dostęp publiczny” (Public Access), zwłaszcza, gdy chodzi o OD gratis, albo „otwarta nauka” (Open Science), kiedy myśli się o OD libre. Czy według Pana OD jest nieodłączną częścią otwartej nauki (a może otwartych danych)? Czy też jest to raczej niezależny cel, możliwy do osiągnięcia odrębnymi środkami, który został wrzucony do dużego, luźnego worka z napisem „otwarta nauka” ze względów czysto retorycznych?

Powszechny, bezpłatny dostęp online do recenzowanych wyników badań (OD) – chodzi o OD gratis, w zielonym modelu – jest nie tylko pierwszym i najważniejszym celem, ale też od dawna był i nadal jest celem całkowicie i natychmiastowo osiągalnym dla wspólnoty naukowej. Po prostu nikt tego nie zrozumiał. Nie możemy mieć OD libre i licencji CC-BY, dopóki nie będziemy mieć wcześniej OD gratis. I nie będziemy mieć otwartej nauki bez OD libre i CC-BY. A z otwartych danych, nawet na licencji CC-BY, jest niewielki pożytek, jeśli opierające się na nich recenzowane artykuły nie są otwarte.

Tak jak optymalny i nieunikniony rezultat OD został opóźniony przez przedwczesną „gorączkę złota”, tak też został opóźniony przez próby zdobycia przedwcześnie OD libre, CC-BY i otwartej nauki, bez uprzedniego zadbania o powszechne zobowiązania do zielonego OD gratis. (Nazwałem to „zachwytem nad prawami”)4.

Harnad, S. (2013). Worldwide open access: UK leadership? Insights, 26(1).

Zostawiając na boku otwarty dostęp, czym zajmuje się Pan jako naukowiec?

Moje badania dotyczą tego, jak ludzie postrzegają kategorie. Kategoryzowanie to robienie właściwych rzeczy z właściwym rodzajem rzeczy: podejść do tego, unikać, zjeść to, zakolegować się, coś z tym robić, jakoś to nazwać, opisać to. Kategorie są rodzajami i, abyśmy przetrwali i odnieśli sukces, nasze mózgi muszą znaleźć cechy, które odróżniają elementy należące do danej kategorii od elementów nie należących do niej.

Mówię, że „nasze mózgi” to robią, ponieważ często kategoryzujemy nie mając w ogóle świadomości, jak to robimy. Moja dziedzina, kognitywistyka, jest poświęcona „odwrotnej inżynierii” tych mechanizmów w naszym mózgu, które umożliwiają nam robić to wszystko, co robimy. Ostatecznym celem jest stworzenie modelu, który zdałby Test Turinga, czyli byłby w stanie robić wszystko to, co my robimy.

W laboratorium badani uczą się nowych kategorii (np. nowych rodzajów kształtów) metodą prób i błędów, przy czym otrzymują informację zwrotną, czy mają rację czy nie. Obserwujemy, co się dzieje w ich mózgach podczas nauki, a także modelujemy ten proces za pomocą symulacji komputerowych w sieciach neuronowych, które staramy się „nauczyć” tych samych kategorii.

Umiejętność uczenia się kategorii z bezpośredniego doświadczenia prób i błędów jest wspólna dla wielu gatunków, ale to nie jest jedyna metoda uczenia się kategorii. Nasz gatunek wyróżnia się tym, że potrafimy uczyć się kategorii także werbalnie: ktoś, kto wie, jakie cechy odróżniają elementy należące do danej kategorii od elementów do niej nienależących, może nam to wyjaśnić. Prawie wszystkie słowa w słowniku są nazwami kategorii, a każde zostało zdefiniowane. Jeśli więc trafisz na słowo, którego znaczenia nie znasz, możesz sprawdzić jego definicję. A co jeśli nie znasz znaczenia słów składających się na tę definicję? Je także możesz sprawdzić! Nie może to jednak ciągnąć się w nieskończoność. W przeciwnym razie można by było przejść przez cały słownik niczego się nie ucząc. Nazywa się to problemem nabierania znaczeń przez symbole (symbol grounding problem). Znaczenie przynajmniej niektórych słów musi zostać poznane starym sposobem, wspólnym dla różnych gatunków: poprzez bezpośrednie doświadczenie bazujące na metodzie prób i błędów, które właśnie badamy w laboratorium. Dopiero mając podstawowy zasób słów możemy poznawać znaczenie nowych kategorii wyłącznie poprzez werbalne definicje.

Ile słów trzeba poznać doświadczalnie – i które? – by móc nauczyć się pozostałych wyłącznie posługując się werbalnymi definicjami? Pracujemy również nad tym problemem, analizując słowniki z wykorzystaniem teorii grafów. Ta liczba jest zaskakująco mała, poniżej 1500 słów dla największych przeanalizowanych dotąd słowników. Wydaje się, że słowa bazowe zazwyczaj są poznawane wcześniej, występują częściej i są bardziej konkretne, niż pozostałe. Spodziewamy się, że nasze badania przyniosą także kilka wskazówek co do początków i rozwoju języka, jak również co do jego funkcji adaptacyjnej: to język jest tym, co pozwala naszemu gatunkowi poznać nieskończenie więcej nowych kategorii niż jakiemukolwiek innemu gatunkowi. Co więcej, robimy to o wiele szybciej i bezpieczniej, łącząc nazwy już poznane w nowe kategorie. To właśnie to sprawia, że nauka jest w ogóle możliwa, i to właśnie doprowadziło do otwartego dostępu. Gdybyśmy 300,000 lat temu „kasowali” się nawzajem za uzyskanie płatnego dostępu do informacji o nowych kategoriach, język mógłby nigdy się nie rozwinąć (podobnie jak pieniądze!).

Związki między moimi badaniami nad dwoma sposobami poznawania kategorii i potrzebą otwartego dostępu zostały nakreślone przed dekadą w wywiadzie z Richardem Poynderem.

Poynder, R. & Harnad S. (2007) From Glottogenesis to the Category Commons. The Basement Interviews.
Blondin-Massé, A., Harnad, S., Picard, O. & St-Louis, B. (2013) Symbol Grounding and the Origin of Language: From Show to Tell. In: Lefebvre C, Comrie B & Cohen H (Eds.) Current Perspective on the Origins of Language, Benjamin.

Test Turinga: skuteczny czy nie? Czy pisemne porozumiewanie się na nieokreślony temat musi pociągać za sobą procesy, które możemy bezpiecznie nazwać poznawczymi, czy też chatboty pozostaną tym, czym są dziś? A dziś wydają się być znacznie bardziej podobne do algorytmów szachowych: w istocie są to zestawy sprytnych reguł heurystycznych połączone z obszernymi bibliotekami optymalnych sekwencji posunięć. ELIZA nie była nawet tym (tzn. nie miała biblioteki, a zasady heurystyczne nie były takie sprytne), a mimo to przechytrzyła całkiem sporą grupę ludzkich testerów.

Test Turinga nie jest 10-minutową pogawędką z chatbotem. Nie polega też na przechytrzeniu kogokolwiek. To jest naukowa próba przeprowadzenia odwrotnej inżynierii poznania, w której chodzi o odkrycie fundamentalnych mechanizmów przyczynowych. Turing stosuje kryterium zdolności do działania. Model musi być zdolny zrobić wszystko to, co potrafi zrobić zwykły człowiek, i to w sposób nieodróżnialny od człowieka (nawet przez całe życie). Turing sądził, że jeśli mechanizm będzie potrafił zrobić wszystko to, co my, a przy tym nie da się go odróżnić od wielu z nas, wtedy nie będziemy mieć lepszego powodu, by uznawać, że taki model ma umysł lub go nie ma, niż mamy powód, by uznawać, że ktokolwiek z nas ma umysł lub nie.

Ale z testem Turinga spotykamy się na kilku poziomach. Najbardziej znana jest wersja T2, w której sprawdzana jest tylko nieodróżnialność zdolności językowych (i to tylko przez e-mail). Ale mamy jeszcze wiele innych zdolności, i nasze zdolności werbalne są prawie zawsze zakorzenione w innych zdolnościach, jak to już wcześniej opisałem: T3 wymaga nieodróżnialności nie tylko w warstwie werbalnej, ale również w zdolnościach interakcji ze światem rzeczy, do których słowa się odnoszą. Stąd T3 jest nieodróżnialnością zdolności robotycznych (sensomotorycznych). (Można też wymagać T4, czyli nieodróżnialności aktywności neuronów wewnątrz głowy, ale to prawdopodobnie jest tylko niepotrzebne podwyższanie poprzeczki).

Harnad, S. (1992) The Turing Test Is Not A Trick: Turing Indistinguishability Is A Scientific Criterion. SIGART Bulletin 3(4) (October 1992) pp. 9 - 10.
Harnad, S. (2014) Turing Testing and the Game of Life: Cognitive science is about designing lifelong performance capacity not short-term fooling. LSE Impact Blog 6/10 June 10 2014.

Zgodził się Pan ze stwierdzeniem Turinga, że T2 i T3 są dokładnie tym, co robimy z innymi istotami ludzkimi w celu sprawdzenia, czy mają umysł. Dodał Pan, że test trwa całe życie, jeśli jest taka potrzeba. Czy to oznacza, że nie możemy być do końca pewni, czy inni ludzie mają umysły? Czy założenie, że racjonalność jest cechą drugiej osoby, jest jedynie konwencją wynikającą z uprzejmości?

Nie. Zasada, że zdolności mają być nieodróżnialne przez całe życie, ma na celu tylko wyeliminowanie krótkotrwałych sztuczek, które rzeczywiście służą wyłącznie wystrychnięciu kogoś na dudka. Test Turinga sprawdza dwa kryteria: po pierwsze, model musi posiadać naszą pełną zdolność działania; po drugie, nie jesteśmy w stanie odróżnić modelu od rzeczywistego człowieka. Można oszukać ludzi na krótką metę, dlatego jest ważne, aby ani test, ani zdolność nie ograniczały się do krótkiego czasu. W praktyce jednak uważam, że każdy robot, który mógłby wejść w interakcję z nami (i z całym światem) tak skutecznie, że nie dałoby się go rozpoznać przez kilka dni, prawdopodobnie byłby w stanie robić to również przez całe życie (tzn. miałby prawdopodobnie wszystkie nasze zdolności).

Stanisław Lew w jednym z epizodów „Powrotu z gwiazd” szkicuje obraz cmentarzyska robotów. Zepsute „automaty” oczekują w gigantycznym hangarze na stopienie i poddanie recyklingowi. Proces jest w pełni zautomatyzowany i nadzorują go wyłącznie inne roboty. Kiedy bohater powieści (astronauta, który wraca po 10-letniej podróży do Fomalhaut i, w związku ze zjawiskiem dylatacji czasu, wraca na Ziemię starszą o 127 lat) trafia do hali, obserwuje całe spektrum zachowań zepsutych robotów. Jeden wydaje się całkiem pomysłowy i, by uniknąć stopienia, udaje człowieka omyłkowo wziętego za robota. Inny najwyraźniej modli się.
Pan, jako kognitywista, wiele uwagi w swoich badań poświęca problemowi sztucznej inteligencji (AI). Gdyby AI zachowywała się w sposób przedstawiony przez Lema, to czy walczyłby Pan o prawa robotów tak samo jak walczy Pan o prawa zwierząt? Nawet gdyby okazało się, że Searle miał rację, i wszystkie roboty okazałyby się tylko searle’owskim Chińskim Pokojem?

Tak, jeśli tylko roboty będą nieodróżnialne od nas na poziomie T3, uznam, że potrafią one odczuwać, podobnie jak my. I walczyłbym o ich prawo do wolności od niepotrzebnego, spowodowanego przez człowieka cierpienia.

Ale czy nie dostrzega Pan ironii w oddawaniu się spekulacjom na temat literatury s-f, podczas gdy twarda rzeczywistość, bardzo zbliżona do tego, o czym Pan mówi, trwa niepowstrzymana, wszędzie i w każdej chwili, w tym samym czasie, gdy my rozmawiamy, a dotyka ona nie roboty, ale żywych, czujących członków gatunków innych niż nasz własny?

Harnad, S. (2014) Animal pain and human pleasure: ethical dilemmas outside the classroom. LSE Impact Blog 6/13 June 13 2014.

W Deklaracji o Świadomości z Cambridge (Cambridge Declaration on Consciousness) test lustra został wskazany jako istotny sposób rozróżniania różnych klas zwierząt ze względu na inteligencję. Co może Pan jako kognitywista powiedzieć laikowi na temat tych zwierząt, które „zdają” test lustra?

Zaprojektowanie robota, który potrafi zdać test lustra (czyli przemieszcza części swojego ciała posługując się lustrem), jest właściwie banalnie proste. I z całą pewnością nie oznacza to, że robot ma świadomość. Na marginesie: „być świadomym” oznacza „odczuwać”. Dotyczy to także zwierząt, które nie rozpoznają się w lustrze. Tak więc uważam test lustra po prostu za test pewnych wyższych zdolności poznawczych. Prawdziwe pytanie dotyczy tego, czy dany byt odczuwa. Jest bardzo wiele dowodów na to, że inne ssaki i inne wyższe kręgowce odczuwają podobnie jak odczuwają dzieci w przedwerbalnej fazie rozwoju. I prawie tak samo wiele dowodów na to, że odczuwają też niższe kręgowce i bezkręgowce.

Harnad, Stevan (2016) Animal sentience: The other-minds problem, Animal Sentience 2016.001.

Czy AI odgrywa znaczącą role w otwartej nauce? Albo czy mogłaby taką rolę odgrywać?

Odgrywałaby, gdybyśmy mieli otwartą naukę (ale nie mamy!). AI i uczenie maszynowe zostało już zastosowane do maszynowej analizy (data-mining) malutkiego fragmencika korpusu naukowego, który jest otwarty i dostępny online, ale możemy spodziewać się o wiele więcej – jeśli w końcu będziemy mieć otwarty dostęp.

Dror, I. and Harnad, S. (2009) Offloading Cognition onto Cognitive Technology. In Dror, I. and Harnad, S. (Eds) (2009): Cognition Distributed: How Cognitive Technology Extends Our Minds. Amsterdam: John Benjamins.

A teraz od drugiej strony: czy otwarta nauka (lub choćby jakiś jej aspekt, jak na przykład otwarte dane) mogłaby odgrywać znaczącą rolę w rozwoju AI?

Oczywiście, że mogłaby – tak jak mogłaby odgrywać znaczącą rolę w rozwoju każdej innej dziedziny nauki. Ale do tego potrzebna jest otwarta nauka. A do otwartej nauki potrzebny jest najpierw OD…

Zamiast więc marzyć o potencjalnych korzyściach z otwartej nauki, powinniśmy najpierw chwycić OD gratis, który od tak dawna jest w naszym zasięgu.

Nie wchodząc tutaj w szczegóły, można powiedzieć, że jesteśmy świadkami ogólnoświatowego trendu polegającego na odchodzeniu od liberalnej demokracji. Możemy nawet mówić o kryzysie modelu liberalno-demokratycznego. Czy ta sytuacja może wpłynąć na sposób, w jaki obecnie działa system nauki? A jeśli tak, to do jakiego stopnia?

Najjaskrawszym tego przykładem wśród liberalnych zachodnich demokracji jest ten, który ma miejsce teraz w sercu UE, w kraju mojego urodzenia, na Węgrzech. (Pański kraj, Polska, niestety wygląda tak, jakby miał zaraz dołączyć).
Pierwszy zamach obecnego węgierskiego reżimu na naukę miał miejsce w 2011 r. i okazał się, na szczęście, nieskuteczny. To jest jednak znaczący zwiastun tego, co czeka naukę i naukowców, jeśli antydemokratyczne zamachy reżimów na demokrację i prawa człowieka nie zostaną powstrzymane.

W każdym razie, nie porzuca Pan ostatecznie otwartego dostępu. Aktualnie jest Pan zaangażowany w badania naukometryczne nad otwartymi publikacjami. Czy mógłby Pan przybliżyć naszym czytelnikom tę gałąź wiedzy? Czy dowiedział się Pan z tych badań czegoś, co może zmienić pańskie poglądy na OD?

Naukometria ma swoich zwolenników i krytyków. Jeśli przemyśli Pan to, co Bradley powiedział o metafizyce - że „człowiek, który jest gotów udowadniać, że metafizyka jest w ogóle niemożliwa (…) jest dla metafizyka bratem mającym konkurencyjną teorię” - jest to tak samo słuszne w odniesieniu do naukometrii: to są po prostu wskaźniki. Akademicy nie lubią, gdy ich działalność jest oceniana na podstawie wskaźników takich jak liczba publikacji czy liczba cytowań (w ogóle nie lubią być oceniani), ale jeśli wzbogacimy nasz repertuar wskaźników, jak również jeśli zweryfikujemy ich wartość predykcyjną, zamiast opierać się na „trafności fasadowej” - która w przypadku ewaluacji badań może przybrać formę rankingów koleżeńskich [peer rankings] (kolejny wskaźnik!) - możemy tylko zyskać.

Korpus prac udostępnionych w OD oferuje materiał, na którym można zmierzyć różne nowe rzeczy i zweryfikować wiele nowych wskaźników, w różnych dziedzinach nauki. Należą do nich: (1) liczba pobrań, (2) wskaźniki chronometryczne (współczynniki wzrostu i rozpadu dla przyrostu cytowań i pobrań), (3) rekurencyjne, ważone zliczenia cytowań wzorowane na algorytmie Google PageRank (cytowanie w wysoko-cytowanym artykule lub przez wysoko-cytowanego autora waży więcej), (4) analizy współcytowań, (5) wskaźniki węzłów/autorytetów, (6) wskaźniki endo- i egzogamiczności (odzwierciedlające cytowanie przez wąskie lub szerokie grono współautorów, autorów i dziedzin), (7) stopień nakładania się tekstu i inne miary semiometryczne, (8) dotychczasowy poziom finansowania badań, liczba doktorantów, etc.

Ale do tego wszystkiego potrzebujemy najpierw jednej rzeczy: powszechnego zielonego OD.
Powiedzmy, że nie porzuciłem OD. Po prostu powiedziałem, co miałem do powiedzenia, i to już wielokrotnie, a teraz cierpliwie czekam, aż światowa społeczność naukowa zacznie wreszcie działać.

Harnad, S. (2008) Validating Research Performance Metrics Against Peer Rankings. Ethics in Science and Environmental Politics 8 (11) doi:10.3354/esep00088 The Use And Misuse Of Bibliometric Indices In Evaluating Scholarly Performance.

Ostatnio poświęcił się Pan walce o prawa zwierząt. Czy mogę zapytać o filozoficzno-etyczne podłoże tej części Pańskiej aktywności? Jaki jest Pańskim zdaniem najważniejszy argument za prawami zwierząt?

Jedynym „prawem” zwierząt, o które walczę, jest prawo odczuwających organizmów do wolności od niepotrzebnego cierpienia spowodowanego przez człowieka. I nie jest to abstrakcyjna kwestia filozoficzna, ale największa zbrodnia ludzkości. (Największą zbrodnią ludzkości przeciwko ludzkości był Holokaust, ale największą zbrodnią tout court jest Wieczna Treblinka, którą sprawiamy nie-ludzkim zwierzętom).

Dlaczego to jest największa zbrodnia? Ponieważ dopuszczamy się tych okropności na zwierzętach nie z potrzeby (przynajmniej w świecie rozwiniętym nie ma dziś takiej potrzeby), ani po to, by przetrwać, ani nawet dla zdrowia. I to są naprawdę okropności: niewysłowione, nie dające się opisać, niewybaczalne okropności.

Nie ma takiej okropności, której dopuszczamy się na nie-ludzkich zwierzętach, której nie dopuścilibyśmy się również na ludziach. Fundamentalna różnica polega na tym, że zdecydowaliśmy się uznać, że dopuszczanie się takich okropności na ludziach jest niewłaściwe, zdelegalizowaliśmy je i z wyjątkiem socjopatów i sadystów nikt nie marzy o zadawaniu takich cierpień ludziom – tymczasem zadawanie ich zwierzętom nie dość, że jest legalne, to jeszcze większa część ludzkości przyzwala na to, a nawet przykłada rękę do tych cierpień, poprzez utrzymywanie popytu na wysokim poziomie.

Jedyną nadzieją dla niezliczonych ofiar tej zbrodni nad zbrodniami jest to, że kiedy tylko przyzwoita większość zda sobie sprawę z dwóch podstawowych faktów: (1) z rzeczywistych rozmiarów okrucieństwa; (2) z tego, że jest ono zupełnie niepotrzebne, to wtedy zrozumie, że jest to złe, podobnie jak uznała za złe gwałty, morderstwa, przemoc i niewolnictwo, i zrezygnuje z tego, jak zrezygnowała z gwałtów, morderstw, przemocy i niewolnictwa.

Zamiast więc tokować w kółko o OD (którego wprowadzenie jest w każdym razie przesądzone i jest już tylko kwestią czasu), wolę poświęcić się o wiele pilniejszej sprawie zakończenia tej monstrualnej zwierzęcej agonii, niepotrzebnie wywoływanej przez ludzi. Paradoksalnie, wydaje się, że również tutaj otwarty dostęp może przynieść częściowe rozwiązanie sprawy: kamery CCTV, nagrywanie okrucieństw mających miejsce w rzeźniach i streamingowanie dowodów online w sposób otwarty, tak by możliwa była publiczna kontrola na zasadach crowd-sourcingu.

Harnad, S (2015a) To Close Slaughterhouses We Must Open People's Hearts. HuffPost Impact Canada July 2 2015.
Harnad, S. (2015). Taste and Torment: Why I Am Not a Carnivore. Québec Humaniste.
Patterson, C. (2002). Eternal Treblinka: Our treatment of animals and the Holocaust. Lantern Books.

 

Tłumaczenie: Tomasz Lewandowski, Marta Hoffman-Sommer, Michał Starczewski

 

Przypisy

1. Ang. „Archivangelist”. Jest to neologizm Stevana Harnada. Oznacza on ewangelistę (samo)archiwizacji. “Samoarchiwizacja” (ang. „self-archiving”) to termin oznaczający umieszczanie własnej publikacji naukowej w repozytorium akademickim. Dziś mówimy raczej o „deponowaniu” bez specyfikacji, czy ma to robić sam naukowiec, czy może ktoś inny w jego imieniu. Harnad, jako zwolennik i „ewangelista” samoarchiwizacji jest więc „archiwangelistą”. Dobra nowina („ewangelia”), jaką głosi (lub raczej głosił), jak się okaże poniżej, sprowadza się do tego, że samoarchiwizacja wszystkich naukowców jest warunkiem koniecznym i wystarczającym do tego, by nastała era otwartego dostępu i komercyjni wydawcy czasopism naukowych zmienili model działania [przyp. tłum.].

2. „Fool’s Gold” znaczy dosłownie „Złoto Głupców” i niekiedy bywa po prostu tak tłumaczone. Ponieważ jednak „Fool’s Gold” jest jednocześnie w języku angielskim potoczną nazwą pirytu zdecydowaliśmy się tłumaczyć ten harnadowski termin jako „fałszywe złoto”. Gra słów Harnada polega na tym, że przeciwieństwem „Fool’s Gold” jest „Fair Gold”, przy czym „Fair” można rozumieć albo dosłownie („złoto prawdziwe” - pozostaniemy przy tym tłumaczeniu) albo jako moralną ocenę („uczciwe złoto” - czy raczej w tym kontekście: uczciwa złota droga OD) [przyp. tłum.].

3. Por. również guzik RequestCopy z dokumentacji DSpace. To rozwiązanie opiera się na przepisach prawnych obowiązujących w USA i Kanadzie, zgodnie z którymi udostępnienie przez autora tekstu obcej osobie, która zwróciła się o to w ten na wpół zautomatyzowany sposób, pozostaje w granicach dozwolonego użytku (ang. fair use). W Polsce, podobnie jak w przypadku większości państw Europy, takie rozwiązanie nie jest możliwe.

4. Por. np. wywiad z Richardem Poynderem z 2012 roku, gdzie Harnad szczegółowo wyjaśnia pojęcie „zachwytu nad prawami” (ang. „Rights Rapture”) [przyp. tłum.].

 

 

Additional information