Żeby był ruch w nauce
Przydałoby się, by niezależnie od rozwoju oddolnych inicjatyw i powstawania nowych narzędzi, idea otwartości stała się częścią misji uniwersytetów. Z Bożeną Bednarek-Michalską, Zastępcą Dyrektora Biblioteki Uniwersyteckiej w Toruniu ds. Informacji i Innowacji, aktywistką na rzecz otwartej nauki, rozmawia Michał Starczewski.
Michał Starczewski: Uniwersytet Mikołaja Kopernika zbudował różnorodną infrastrukturę wspierającą otwartą naukę: repozytorium, bibliotekę cyfrowa, platformę czasopism, otwarte zasoby edukacyjne. Jakie argumenty wspierają tę różnorodność? Czy nie jest to rozpraszanie sił?
Bożena Bednarek-Michalska: Nie. Mnie się wydaje, że otwarta nauka to filozofia, według której wszystkie treści, jakie tworzy się na uniwersytecie, mogą być przydatne tak w procesie edukacyjnym, jak i w procesie badawczym. Uniwersytet to jedna całość, która ma dwie ścieżki działania: naukowo-badawczą i edukacyjną. Kiedy mówimy o otwartej nauce, to mamy na myśli obie te ścieżki. Jeżeli otwieramy jak najwięcej publikacji naukowych, to robimy to nie tylko w celu promowania publikacji własnego uniwersytetu lub zbierania cytowań naszych pracowników naukowych (na czym bardzo im, oczywiście, zależy), ale także po to, aby dzielić się tym, co tu powstało, z innymi uczelniami w Polsce i za granicą. To samo dotyczy edukacji. Mówimy o otwartej edukacji, o tworzeniu kursów e-learningowych, webinariów, seminariów otwartych czy o podręcznikach akademickich. One też powinny być jak najszerzej otwarte po to, żeby nie tylko nasi studenci mogli z nich skorzystać, ale także osoby spoza uczelni.
Wydaje mi się, że tworzenie takiego zwartego systemu, otwartego na różnych polach, jest bardzo potrzebne. Zresztą ku temu zmierza świat – ku idei otwartości w ogóle. Zaczęło się od ruchu społecznego open access, który de facto skupiał się jedynie na publikacjach naukowych. Dlaczego? Dlatego, że taka wtedy była potrzeba chwili: produkuję artykuł, mam technologię, mam internet, który pozwala mi szybko puścić w obieg wersję elektroniczną, no to puszczam, żeby kolega w Australii lub gdzieś indziej przeczytał, zacytował, podyskutował ze mną; żeby był ruch w nauce.
Później, gdy te technologie znajdowały zastosowanie na innych polach, czy to edukacyjnych, czy związanych z organizowaniem konferencji lub laboratoriów, czy też służących do zbierania surowych danych badawczych, to ruch open access zaczął obejmować prócz publikacji naukowych sensu stricto także różne inne formy wytwarzane w obszarze nauki, którymi można się dzielić. To jest bardzo korzystne i dobrze dziś widać, że na świecie tendencja ta wciąż się poszerza.
Czy sukces UMK jest efektem oddolnej presji, czy odgórnych decyzji władz?
Zawsze decydujące są kroki podjęte przez władze. Polskie uniwersytety działają w sposób klasyczny, tradycyjny. Tu się musi zebrać senat, by podjąć decyzję, tu rektor musi wydać zarządzenie. Ale te zarządzenia nie pojawiają się znikąd. One wynikają z różnych debat, i zewnętrznych, i wewnętrznych.
W Toruniu rektor dużo słyszał o otwartej nauce, ponieważ w bibliotece bardzo wiele o niej mówiliśmy, organizowaliśmy konferencje, spotkania, wydawaliśmy publikacje na ten temat. Rzeczywiście, naciskaliśmy oddolnie. Mówiliśmy: – Biblioteka cyfrowa, repozytorium niech będą otwarte. Ponadto przekonywaliśmy naukowców: – Trzeba wasze publikacje wypuścić w świat.Ten oddolny ferment był elementem tworzenia jakiejś wizji. I my na uniwersytecie już od pięciu lat świadomie idziemy w tym kierunku i naciskamy. Szczególnie bibliotekarze, ale nie tylko.
Kolejne władze rektorskie nie były jednak do tego przekonane. Może było za wcześnie. Zawsze daję sobie margines kilku lat. Pamiętam, jak zaczynaliśmy w Polsce dyskusję o bibliotekach cyfrowych. To był rok 1995, kiedy powstała pierwsza na świecie biblioteka cyfrowa w USA – American Memory. Pomyślałam: – Czemu nie zrobić takiej w Polsce? Potrzebowaliśmy na to 10 lat. Tak samo będzie z otwieraniem zasobów nauki.
Czy dostrzega Pani różnice w podejściu do otwartości wśród reprezentantów różnych nauk?
Tak, oczywiście. Humanistom na ogół trzeba było wszystko wyjaśniać od początku. Natomiast fizycy, astronomowie mówili: – Pani nie musi nam nic tłumaczyć, my to wszystko wiemy, bo od lat deponujemy prace w archiwach otwartych. Podnosili za to inny argument, na który wcale nie było łatwo udzielić odpowiedzi. Pytali: – Po co mamy umieszczać swoje prace w toruńskim repozytorium, skoro mamy je w arXiv? Odpowiadałam, że repozytorium i biblioteka cyfrowa są jak dawny magazyn. Służą do zabezpieczenia prac każdej uczelni. Można je „wrzucać” do repozytoriów światowych, ale to my zabezpieczymy nasze prace dla UMK, bo taki jest nasz obowiązek. To ich przekonywało, to był dla nich najlepszy argument: magazyn. Zawsze przynosiło się prace do biblioteki. Przecież tak trzeba. Mówili: – Tak, my to musimy dać do magazynu.
Czy można wskazać różnice również między pokoleniami?
I tak, i nie. Mamy entuzjastycznie nastawionych starszych profesorów, którzy się strasznie cieszą: – Naprawdę pani to zrobi? I to pójdzie do internetu? Powiedziałabym, że statystycznie młodzi są bardziej zainteresowani otwartością, a starsi mniej. Ale w obu grupach mamy takich pracowników naukowych, którzy są za, i takich, którzy są przeciw. Młodzi również czasem są przeciw.
Czytałem raport o komunikacji naukowej w Ameryce, z którego wniosek był taki, że młodzi naukowcy są dość zachowawczy. Nie stać ich na ryzyko, że ich praca zostanie gorzej oceniona ze względu na publikację w otwartym, mniej prestiżowym czasopiśmie, podczas gdy profesorom o ustabilizowanej pozycji łatwiej przychodzi eksperymentowanie.
Jeśli raport dotyczył amerykańskiego środowiska, to jest to zrozumiałe. U nas sytuacja jest trochę inna. Nasi starsi profesorowie boją się czasem pokazywać swoje prace, gdy są one niedopracowane lub po prostu słabe. Pan dobrze wie, że poziom jest różny. Są wybitni, którzy niczego się nie boją, wszystko pokażą, bo są rzetelni. To samo zresztą dotyczy młodych naukowców. Myśmy mieli nawet taką sytuację, że jeden z doktorantów po obronie pracy doktorskiej chciał wycofać ją z biblioteki. Powiedziałam mu, że „po moim trupie”. To, co zostało obronione, będzie w bibliotece zawsze, bo tak ma być. To jest praca, na podstawie której on dostał tytuł. Spytałam: – A dlaczego pan chce wycofać? Czy coś jest nie tak z tą pracą? Mieliśmy też do czynienia z pewnym młodym chemikiem, który mówił, że on nic nie da do internetu, bo w sieci jest tylko bałagan. Postawy są więc bardzo różne. Młodzież jest, oczywiście, bardziej otwarta, bo internet jest dla niej niejako naturalnym środowiskiem. Ale jeśli chodzi o wypuszczanie własnych rzeczy, to wszyscy są wciąż trochę ostrożni.
Jak dokonuje się transfer know-how? Przekazanie idei otwartości jest dość proste. Ale w jaki sposób najlepiej przekazywać kompetencje?
Jeżeli mówimy o środowisku bibliotekarzy, to rzecz odbywa się tutaj podobnie jak w przypadku naukowców, choć zarazem nieco inaczej. Przekazujemy kompetencje na różnego typu konferencjach. Jeździmy na konferencje otwartościowe i uczymy się tego. Szczególnie bibliotekarze akademiccy. Idea otwartości jest teraz w środowisku bardzo modna. Więcej: nie tylko modna, ale także nośna. Bo my wiemy, że to jest przyszłość bibliotek. I bardzo się staramy, żeby się tego nauczyć, przyswoić sobie i wdrażać nowe idee. Jeśli chodzi o naukowców, to oni, moim zdaniem, też uczą się sporo na konferencjach, ale przede wszystkim poznają otwartość w praktycznym działaniu: kiedy mogą swoją pracę umieścić w takim arXiv, globalnym repozytorium fizyków i matematyków, i wiedzą, że dzięki temu zostanie ona dostrzeżona, zacytowana i znajdzie się w globalnym środowisku ich własnych grup zainteresowań, to jest to dla nich szalenie ważne. Poznają ideę otwartości przez repozytoria, ale także przez otwarte laboratoria, np. kolega z Francji zaprasza kolegę z Polski: – Słuchaj, możemy razem robić badania; tu jest strona internetowa, tu masz wszystkie moje notatki. I wtedy w praktyce sprawdzają, że to jest możliwe! Że możliwe jest otwarte komunikowanie, możliwe jest otwarte laboratorium, możliwe jest zorganizowanie kursu e-learningowego i udostępnienie go za darmo. Myślę, że w ten sposób naukowcy szybciej dochodzą do tej idei. Bibliotekarze natomiast uczą się otwartości bardziej profesjonalnie i systematycznie. My wiemy, że to będzie przyszłość w naszym zawodzie. Musimy tworzyć repozytoria, zabezpieczać otwartość, wdrażać licencje prawnicze itd.
Wielu ludzi nauki jest otwartych, ale nie uświadamia sobie tego, że należą do jakiegoś ruchu otwartościowego. Czy profesor, który wszystkie swoje prace udostępnia na własnej stronie internetowej w sposób otwarty, jest otwartościowcem, czy nie? No jest! Ale nie określa się jako aktywista otwartościowy.
Aktywistów w Polsce jest coraz więcej. Nie bardzo dużo, ale coraz więcej. Bibliotekarze z ośrodków akademickich nie są aktywistami, a mimo to bardzo dużo robią: tworzą i promują repozytoria oraz otwarte biblioteki cyfrowe, wdrażają licencje Creative Commons. Robią to na co dzień w swojej pracy, ale niekoniecznie nazywają to jakimś ruchem. Ludzie często są otwarci, udostępniają sporo rzeczy, sami korzystają z otwartych repozytoriów, ale nie zawsze mają świadomość, że to jest open access. Dlatego nie ma w Polsce tak dużo działaczy (może kilkanaście osób), a publikacji dotyczących otwartego dostępu też jest za mało. Pozyskaliśmy trochę młodych naukowców, którym to się bardzo podoba, z Poznania, Warszawy, Krakowa. Chciałabym, żeby było nas więcej, przynajmniej jedna osoba w każdym środowisku naukowym.
Jest też już sporo konkretnych działań w Polsce. Widać to nie tylko po obchodach Open Access Week, który dotyczy tylko nauki, ale również inicjatyw w obszarze otwartej edukacji, kultury itd. Dużo dzieje się przecież w kulturze. Były wielkie debaty z twórcami, czasem nawet bardzo ostre.
W Toruniu infrastruktura otwartej nauki jest już w zasadzie zbudowana. Co dalej?
Marzy mi się, żeby w Toruniu wreszcie była polityka otwartościowa; żeby Senat uzgodnił misję otwartościową: zatwierdził formalnie, że to, co powstaje na uniwersytecie w Toruniu, będzie otwarte. Takiej polityki nie ma. W Polsce przyjęło ją Poznańskie Centrum Superkomputerowo-Sieciowe, myśli o niej Polska Akademia Nauk, KRASP się wypowiada, ale nie ma poważnego zobowiązania. Przydałoby się, by niezależnie od rozwoju oddolnych inicjatyw i powstawania nowych narzędzi, idea otwartości stała się częścią misji uniwersytetów.
Pracuję nad tym. Pierwszą politykę, już na papierze, przygotowałam wiele lat temu dla któregoś rektora, wzorując się na politykach znanych europejskich uniwersytetów. Wystarczy powiedzieć w kilku prostych zdaniach, że uniwersytet ma działać tak i tak. Misją uniwersytetu jest dzielenie się wiedzą, a to dzielenie polega na tym, że np. publikacje są dostępne w internecie, kursy są otwarte, a studenci dostają darmowe podręczniki. Teraz ciężko pracuję nad tym, żeby jeden z pierwszych podręczników opłaconych z pieniędzy publicznych był otwarty. Jeśli mi się uda, to będzie to mały kroczek do przodu, ale...
Marzy mi się, żeby uniwersytet miał taką politykę. Namawiam kolejnych rektorów, ale bez skutku. Rzeczywiście od strony technologicznej mamy wszystko, co trzeba, przydałaby się jeszcze strona internetowa, która pokazywałaby w jednym miejscu wszystkie otwarte zasoby. To idzie powoli, ale w dobrym kierunku i jestem przekonana, że pomału wszystko, o czym mówię, powstanie.
Na koniec chciałbym wyjść poza wąsko rozumianą otwartą naukę. Jest pani bardzo aktywna w Koalicji Otwartej Edukacji. Jak postrzega pani relacje między otwartą nauką, otwartą edukacją i otwartą kulturą? Czy zdarzają się zgrzyty między nimi?
No właśnie nie ma zgrzytów! To wszystko ma sens; wspólne działanie ma sens. Dlaczego? Bo jeśli chcemy jako aktywiści działać na rzecz otwierania zasobów w Polsce w ogóle, to jednym z elementów wiążących te działania są pieniądze. My w KOED mówimy wyraźnie: pieniądze publiczne zainwestowane w jakiekolwiek zasoby, czy to naukowe, czy kulturalne, czy edukacyjne, powinny się podatnikowi zwrócić. I to jest nasz jeden wspólny cel. Jeśli dostałam grant na naukę, czego efektem jest publikacja, to ona powinna być dostępna za darmo w sieci. Jeśli dostałam grant na jakieś wydarzenie kulturalne, to powinno być ono otwarte dla publiczności. Ona już przecież za to zapłaciła.
Niektóre ścieżki nam się rozchodzą, ale są też bardzo ważne ścieżki wspólne. Im więcej państwo polskie będzie miało przestrzeni otwartej, tym lepiej dla obywatela. Dlatego otwieranie każdej przestrzeni jest ważne i dlatego ważna jest współpraca. Kiedy zakładaliśmy KOED, to ja miałam już ogromne doświadczenie z open access. Najstarszym ruchem otwartościowym był open source, otwarte oprogramowanie, a dopiero potem powstał open access. Ludzie, którzy pracowali dla tych wcześniejszych ruchów, mieli duże doświadczenie i wiedzę. Mogli przekazywać pewne rzeczy młodym, np. zaangażowanym w otwartą kulturę. Ludzie, którzy działali w otwartej kulturze nie wiedzieli, od czego zacząć. Mówiliśmy im: – Słuchajcie, w otwartej nauce to jest tak i tak. Może da się to przenieść do was? Tak samo z otwartym rządem i otwartymi bazami danych. Jeśli są otwarte repozytoria, to czemu rządowa baza danych nie ma być otwarta w ten sam sposób? Przenoszenie doświadczeń na inne pola dawało bardzo pozytywny skutek. Znajdowaliśmy wspólne drogi, którymi można wędrować.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmowę przeprowadzono 17 września 2013 roku w Toruniu.
- Szczegóły
- Opublikowano: 2013-10-01