Otwarty dostęp pozostanie połowiczną rewolucją

Świat z całą pewnością uzyska otwarty dostęp, jednak wspólnocie akademickiej prawdopodobnie nie uda się rozwiązać problemu przystępności, który pierwotnie przyciągnął  wiele osób do ruchu otwartego dostępu – twierdzi Richard Poynder w rozmowie z Michałem Starczewskim. Ponieważ wydawcy wydają się dziś jedyną grupą „interesariuszy” otwartego dostępu, która jest względnie zorganizowana i przedstawia spójne stanowisko, rozdzielający fundusze zwracają się właśnie w ich stronę. Rzecznicy OD nie potrafią wziąć odpowiedzialności za swój ruch. Co więcej, nic nie wskazuje na to, by wspólnoty akademickie były gotowe zrezygnować z publikowania w prestiżowych czasopismach i porzucić osławiony Impact Factor. W rzeczywistości trzeba odejść od pytania „Jak zmusić naukowców do przyjęcia otwartego dostępu?” i zastąpić je pytaniem „Jak wykorzystać sieć do stworzenia skuteczniejszego i sprawniejszego systemu komunikacji naukowej pasującego do XXI wieku?”.

wersja angielska

Richard Poynder – brytyjski niezależny dziennikarz i autor bloga Open and Shut? specjalizujący się w tematyce komunikacji naukowej, ze szczególnym uwzględnieniem otwartego dostępu, którego rozwój śledzi od ponad dekady.

Czy Pańskim zdaniem otwartość stała się już nowym standardem komunikacji naukowej, czy raczej wciąż pozostaje eksperymentem?

Otwartość bez wątpienia bardzo szybko staje się nowym standardem komunikacji naukowej. Wciąż jednak nie do końca wiemy, co dokładnie oznacza w tym kontekście otwartość (albo co powinna oznaczać), a także do jakich dokładnie procesów i wyników powinna mieć zastosowanie i w jakim stopniu. Nie wiemy również, kto powinien ją finansować, zapewniać jej rozwój i nią zarządzać.

 

Ruch otwartego dostępu rozwija się już od ponad 20 lat. Co Pana najbardziej zaskoczyło w tym czasie?

W ruchu otwartego dostępu najbardziej zaskakuje mnie brak organizacji i jasnej strategii wprowadzenia go w życie. Wskutek tego dziś, 15 lat po Deklaracji Budapeszteńskiej, w której po raz pierwszy pojawiło się pojęcie otwartego dostępu, wciąż pozostaje wiele do zrobienia. A chodzi nie tylko o wyjaśnienie wspomnianych przed chwilą zagadnień. Poza wszystkim innym, wciąż nie wypracowaliśmy ostatecznej definicji OD. Mając to na uwadze, nie możemy być zaskoczeni ogromem nieporozumień związanych z OD.

Dostrzegam dwa główne powody, dla których ruchowi OD nie udało się wypracować bardziej uporządkowanej postawy. Po pierwsze, społeczność akademicka nie jest w ogóle zbyt sprawna w samoorganizacji, szczególnie w skali globalnej. Nie pomaga w tym również fakt, że naukowców wciąż bardziej zachęca się raczej do współzawodnictwa niż współpracy.

Po drugie, rzecznicy OD mają skłonność do traktowania OD w kategoriach nieomal religijnych, zamiast dostrzegać w nim po prostu pragmatyczną odpowiedź na możliwości udoskonalenia zarówno procesu badawczego, jak i komunikacji naukowej powstałe dzięki rozwojowi Internetu (co bez wątpienia powinno być ostatecznym celem otwartego dostępu).

Te dwa czynniki stworzyły niezdrowy podział i wywołały dyskusje wewnątrz ruchu, a rzecznicy OD poświęcają zbyt wiele czasu na sprzeczanie się o doktrynę. Niektórzy z nich uzależnili się wręcz od agitacji i wykrzykiwania sloganów. Odciąga ich to od wypracowywania praktycznych strategii i narzędzi potrzebnych do osiągnięcia otwartego dostępu. Przyjęto założenie, że należy przede wszystkim „nawrócić” kolegów. Kiedy to się nie udało, zaczęto przekonywać agencje finansujące badania oraz instytucje naukowe, by wymagały otwartości od badaczy.  W istocie oznaczało to zepchnięcie odpowiedzialności na innych.

Trzeba powiedzieć, że strategie proponowane lub wspierane przez rzeczników OD często były absurdalne – chodzi nie tylko o koncepcję opłaty odautorskiej (APC). To zadziwiające, że ktokolwiek mógł uznać, że płacenie za publikację jest rozsądnym sposobem upowszechniania wyników badań. Takie rozwiązanie jest nie tylko niepraktyczne, ale zostało wykorzystane przez żądnych zysku tradycyjnych wydawców, co w praktyce oznacza też pierwszą lepszą firmę umiejącą założyć stronę internetową (por. https://scholarlyoa.com/2016/01/26/wacky-open-access-publisher-launches-with-61-new-journals/).

Zaskoczyło mnie także, jak bardzo rzecznicy OD oderwani są od poglądów szerszej społeczności akademickiej – ten stan potęguje się jeszcze przez nawyk spotkań w kółkach wzajemnej adoracji, co tylko umacnia przekonania, uprzedzenia i błędy, zamiast konfrontować je z rzeczywistością i poddawać weryfikacji.

Ostatnie spotkanie Berlin 12 wskazuje, że narasta zjawisko gettoizacji. W spotkaniu (w całości poświęconym „przełączeniu” czasopism subskrybowanych na model otwarty) można było uczestniczyć „tylko za zaproszeniem”, a organizatorzy zdecydowali się nie zapraszać żadnego znaczącego rzecznika zielonej drogi OD, prawdopodobnie po to, by uniknąć głosów w całości podważających założony plan (aczkolwiek to tylko przypuszczenie, ponieważ lista zaproszonych osób została utajniona).

Jednym słowem, byłem zaskoczony, do jakiego stopnia OD był traktowany raczej jako „cel sam w sobie” niż rozwiązanie, środek do celu. I wbrew deklaracjom rzeczników OD o demokratycznej naturze ruchu, zaskoczył mnie jego ewangelizatorski charakter.

Blaise Pascal powiedział: „Serce ma swoje racje, których rozum nie zna”. Rzecznicy OD starają się przekonywać kolegów, zwracając się bardziej do ich serc niż rozumu. O ile takie podejście ma, być może, uzasadnienie przy podejmowaniu decyzji o wierze w Boga (zakład Pascala), to jest ono zupełnie nieprzydatne przy przekonywaniu ludzi do zmiany sposobów upowszechniania wyników badań naukowych. Jestem przekonany, że takie podejście nie tylko spowolniło postęp, ale pozwoliło też tradycyjnym wydawcom przyłączyć się do ruchu na własnych warunkach.

 

Co Pan sądzi o obecnej roli wydawców w otwartym dostępie? Czy jest gdzieś punkt, w którym mogą spotkać się interesy badaczy, bibliotekarzy i wydawców? Czy widzi Pan szansę na znalezienie kompromisu, który usatysfakcjonuje wszystkich interesariuszy?

Sprawa jest ciekawa: rzecznikom OD udało się doprowadzić do sytuacji, w której instytucje naukowe i finansujące badania wymuszają na ich kolegach otwartość (często wykorzystując argumenty niezwiązane bezpośrednio z otwartością). Karty rozdają więc ci, którzy rozdzielają pieniądze. Ponieważ zostawia to wydawcom niewielkie pole manewru, jakaś forma OD zapewne stanie się normą.

Ponieważ jednak wydawcy wydają się być jedyną grupą „interesariuszy”, która jest względnie zorganizowana i przedstawia spójne stanowisko, rozdzielający fundusze zwracają się właśnie w ich stronę. Równocześnie wydawcy wzbudzili strach w instytucjach finansujących przed tym, że wdrożenie OD w sposób podważający ich zyski będzie stanowiło zagrożenie dla całego procesu badawczego. Dlatego właśnie pozwala się wydawcom dostosowywać OD do ich partykularnych interesów.

Abstrahując od kwestii czasu i kosztów, wygląda na to, że taki układ ograniczy możliwość udoskonalenia komunikacji naukowej z wykorzystaniem Internetu. Powiedziałbym więc, że obecna rola wydawców jest prawdopodobnie negatywna.

Znalezienie kompromisu znacznie utrudnia fakt, że rzecznicy OD postrzegają świat wyłącznie w kategoriach czarno-białych. Dla nich świat jest zapełniony tylko przez czarne charaktery i postaci kryształowe, nie dostrzegają nic pomiędzy. I wydawcom wyznaczyli rolę tych złych. Znaczna część dyskusji o OD koncentruje się na demonizowaniu wydawców i obsadzaniu ich (niesłusznie) w roli kozła ofiarnego odpowiedzialnego za wszystkie choroby akademii.

Dlatego też trudno spodziewać się znalezienia jakiejś przestrzeni kompromisu. Spodziewałbym się raczej jeszcze głębszych ingerencji rządów i instytucji finansujących oraz narzucania wspólnocie akademickiej wymogów otwartości. Wymagania te będą bardziej odpowiadać wydawcom niż wspólnocie badaczy, choćby ze względu na wybór złotej drogi OD, a tradycyjni wydawcy ugruntują swoją pozycję w nowych warunkach – co wcale nie będzie najlepszym rozwiązaniem.

Na ironię, choć bibliotekarze należą do najgłośniejszych zwolenników OD i najbardziej wrzaskliwych krytyków wydawców, tryumf złotej drogi OD może okazać się dla nich bardzo korzystny. Ostatecznie, po tym jak koszty subskrypcji spadną po przejściu świata na OD, dzięki nowym pieniądzom przeznaczonym na zarządzanie i opłacanie złotej drogi OD bibliotekarze z pewnością odczują poprawę sytuacji. Co więcej, agencje finansujące badania będą wspierały budżety bibliotek, dostarczając środki na OD, dzięki czemu te ostatnie nie będą ponosić wysokich kosztów zapewnienia komunikacji naukowej.

 

Na swoim blogu opublikował Pan wiele rozmów, m.in. serię „The state of open access”. Jakie są Pańskie najważniejsze wnioski z tych rozmów?

Mając nadzieję, że uda mi się uniknąć powtórzeń, powiedziałbym, że najważniejszym wnioskiem jest ten o oszukiwaniu rzeczników OD przez samych siebie. O przyczynach mówiłem już wcześniej, ale należy do nich dodać fakt, że rzecznicy OD konsekwentnie lekceważą trudności związane ze zmianą kursu całej komunikacji naukowej. Wykazują skłonność do ignorowania zupełnie nowych wyzwań i problemów wywoływanych przez wdrożenie OD lub do zaprzeczania im. Mam tu na myśli nie tylko koszty finansowe próby nakładania otwartych mandatów (np. kontrola i zarządzanie), ale także negatywne skutki, jakie obowiązkowe polityki nieuchronnie wywierają na morale i satysfakcję z wykonywanej pracy wśród ich kolegów. Żeby nie być gołosłownym: skutecznie wdrożona polityka otwartości Higher Education Funding Council for England stawia naukowców przed alternatywą: albo udostępnią za darmo swoje badania, albo mogą stracić pracę. Nie pomaga fakt, że poruszanie się w gąszczu nowych reguł i procedur towarzyszącym tym politykom jest dla naukowców i bibliotekarzy horrendalnie trudne.

Oczywiście, pojawił się także problem tzw. drapieżnych wydawców, któremu rzecznicy OD albo całkowicie zaprzeczają, albo przekonują, że ich ofiarą padają tylko naiwniacy (którzy sami są sobie winni). Rzecznicy OD powtarzają do znudzenia o (czasem dyskusyjnych) korzyściach płynących z otwartości, ale nie mówią nic lub bardzo niewiele o kosztach (finansowych, zarządczych etc.) wymuszania jej na ich kolegach. Poświęcili jak dotąd zbyt mało uwagi zbudowaniu potrzebnej infrastruktury wspierającej polityki otwartości. Istniejąca infrastruktura generalnie jest nieodpowiednia i amatorska; zazwyczaj umiera powolną śmiercią po wyczerpaniu środków [i zakończeniu projektu].

W rzeczywistości większość praktycznych aspektów rozwijania OD została w najlepszym razie przemyślana dopiero po fakcie, a jako podstawowe założenie przyjmuje się przekonanie, że powinien się tym martwić ktoś inny. Moim zdaniem to właśnie zostało milcząco przyznane w ostatnim raporcie Knowledge Exchange Putting Down Roots: Securing the Future of Open Access Policies, gdzie odnotowano, że sukces polityk OD zależy od wielu różnych niekomercyjnych serwisów, które mogą stracić finansowanie w ciągu jednej nocy. Co więcej, autorzy raportu dodają, że serwisy te muszą konkurować z przynoszącymi zyski komercyjnymi organizacjami, które są zdeterminowane, by utrzymać kontrolę nad procesem komunikacji naukowej.

Co gorsza, rzecznicy OD sami wielokrotnie nie przestrzegają własnych standardów – choćby przy prowadzeniu repozytoriów instytucjonalnych. W wyżej wspomnianym raporcie można przeczytać, że potencjalną wartość tego, co zostało wytworzone przez niekomercyjne narzędzia, „osłabia ograniczone stosowanie podstawowych standardów oraz metadanych, na których one się opierają. Zagraża jej także obecność silnych komercyjnych dostawców, którzy oferują pełniejsze, płatne bazy danych (np. Scopus Elseviera i Web of Science Thomson Reutersa)”.

Dobrym przykładem drugiego z wymienionych zagrożeń jest reakcja na OSTP Memorandum. Wydawcy szybko utworzyli CHORUS, by zagwarantować, że publiczny dostęp do artykułów naukowych, o którym mowa w Memorandum, będzie odbywał się za ich pośrednictwem (a nie przez repozytoria znajdujące się poza ich kontrolą). Bibliotekarze odpowiedzieli utworzeniem SHARE, które w porównaniu z CHORUS wypada skromnie i będzie uzależnione od współpracy wydawców, a także stale borykać się z brakiem stabilnego finansowania. To jest część tego, co Geoffrey Bilder nazywa „grodzeniem infrastruktury akademickiej” [ang. the enclosure of scholarly infrastructure]. Stałe powiększanie się tej bariery musi prowadzić do ograniczenia potencjału ruchu OD. Nie przewidziawszy tego zjawiska, rzecznicy OD stają się tym bardziej bezsilni w zapobieganiu mu.

Proszę też zwrócić uwagę, iż arXiv – sztandarowy projekt ruchu zielonej drogi OD – poinformował ostatnio, że boryka się z istotnymi problemami finansowymi.  W rezultacie jest zmuszony „podjąć znaczący wysiłek w celu znalezienia finansowania”. To uderzające, że jako priorytet określono „opracowanie przekonującej i spójnej wizji pozwalającej przedstawiać cele pozyskiwania finansowania, które wykraczałyby poza obecny plan utrzymania wspierający jedynie podstawowe działania”. Taka inicjatywa pojawiają się przy okazji świętowania 25-lecia serwisu. Czy aby nie trochę zbyt późno?

Rzecznicy OD nie potrafią dostosować się do zmieniającej się rzeczywistości. W nowych okolicznościach zwykle albo podwajają wysiłki, wciąż na nowo powtarzając tę samą mantrę, albo sięgają do starych rozwiązań. Przykładowo zawsze podnosili, że złota droga OD – w przeciwieństwie do modelu subskrypcyjnego – wprowadzi w świat komunikacji naukowej siły rynkowe i dyscyplinę cenową, a przez to doprowadzi do obniżenia kosztów. Jednak dotychczas tak się jeszcze nie stało i jest bardzo mało prawdopodobne, by miało się kiedykolwiek wydarzyć. Rzecznicy OD nie przejmują się tym, utrzymując, że to już niedługo. Albo zmieniają kurs, przekonując: „Cóż, tak naprawdę zawsze mówiliśmy, że najważniejszym celem jest dostępność, a nie przystępność”.

Warto odnotować, że całkiem niedawno (14 lat po BOAI) Cameron Neylon, rzecznik OD i dawny pracownik otwartego wydawcy PLOS, przyznał na Twitterze: „Mogłem się całkowicie mylić co do APC. Efektywny rynek nie wyłania się i być może jest to błędny model ekonomiczny”.

Neylona wyróżnia to, że należy do niewielkiej grupy rozsądnych rzeczników OD, i trzeba mu oddać sprawiedliwość, że ostatecznie dostrzegł problem. Jednak nawet jeśli uda mu się przekonać kolegów-otwartystów o istnieniu fundamentalnego problemu w podstawowym modelu biznesowym OD i zachęcić ich do działania, to i tak będzie za późno, mleko już się rozlało.

Tak więc moim najważniejszym wnioskiem jest spostrzeżenie, że rzecznicy OD nie potrafią wziąć odpowiedzialności za swój ruch. W konsekwencji wydawcom wielokrotnie udało się ich przechytrzyć.

Jakie są różnice między biedniejszymi a zamożniejszymi krajami w nastawieniu do OD i jego wdrożenia? Jak zamożność wpływa na dyskusje o otwartej nauce?

Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że zamożność wpływa na nastawienie i dyskusje o OD. Można spodziewać się, że globalne Południe będzie skłaniać się ku zielonej drodze OD, a Północ ku złotej drodze, ponieważ dysponuje ona większymi pieniędzmi, dzięki którym jest w stanie opłacić złotą drogę OD. Zarazem (błędnie!)  postrzega się zieloną drogę OD jako bezkosztową. Uważam jednak, że nie jest to wcale takie proste.

Na przykład w Ameryce Północnej duży nacisk kładzie się na zieloną drogę, podczas gdy zamożna Europa preferuje złotą drogę. Oczywiście, różnica może okazać się powierzchowna, ponieważ „zielone mandaty” mogą zostać spełnione poprzez złotą drogę OD. Możemy spodziewać się, że w miarę zwiększania funduszy na złotą drogę OD także ważniejsze zielone mandaty, jak np. polityka NIH, będą realizowane przez badaczy płacących za złotą drogę – przynajmniej dlatego, że będzie to o wiele prostsze.

Co istotne, Danny Kingsley z Uniwersytetu Cambridge sugerował ostatnio, że polityka HEFCE (powszechnie uznawana za kwintesencję polityki zielonej drogi OD) może okazać się koniem trojańskim złotej drogi OD. Według Kingsleya prawie połowa zdeponowanych w 2015 r. artykułów zgodnych z wymogami otwartości HEFCE została pierwotnie opublikowana w ramach złotej drogi OD. Spośród nich 74% ukazało się w modelu hybrydowym OD, czyli zostało zdobyte przez tradycyjnych wydawców, a Uniwersytet Cambridge poniósł ogromne koszty.

A co z globalnym Południem, gdzie badacze – uogólniając – nie mają dostępu do środków na opłacenie złotej drogi OD? Teoretycznie złota droga pozostaje dla nich otwarta, ponieważ wydawcy stosują różne systemy zniżek. Jednak komercyjni wydawcy wcale nie są skłonni zwalniać z opłat, a systemy zniżek są bardzo problematyczne, jak pokazał to Raghavendra Gadagkar w liście do „Nature” z 2008 r. Tak więc jest możliwe, że będziemy świadkami globalnego podziału: Północ wybierze złotą drogę OD, a Południe zieloną.

Dostrzegam tu ciekawą kwestię: otóż ruch OD wystartował dzięki sieci Open Society Foundations George’a Sorosa (dawniej Open Society Institute), która zorganizowała i sfinansowała BOAI, przyznając na ten cel 3 mln $ dotacji. Zainteresowanie OSI otwartym dostępem wyrosło z rozpoznania barier w dostępie do informacji, z jakimi musiały zmierzyć się państwa dawnego bloku radzieckiego i globalnego Południa. Spotkanie w Budapeszcie nawiązywało do wcześniejszej (1999 r.) inicjatywy OSI Electronic Information for Libraries, czyli EIFL (dawniej eIFL.net). EIFL było wynikiem rozpoznania roli, jaką odgrywają biblioteki w wymianie idei, wiedzy i informacji, a także rozwoju społeczeństw otwartych. Z tego względu OSI zainwestowało w rozwój bibliotek i modernizację w państwach postsocjalistycznych środkowej i wschodniej Europy i dawnego Związku Radzieckiego. Ta pomoc pomogła również zapewnić dostęp do dużego portfolio subskrybowanych międzynarodowych czasopism poprzez narodowe transakcje pakietowe (Big Deals).

Można więc zastanawiać się, w jaki sposób inicjatywa powstała jako odpowiedź na ograniczenia w dostępie do informacji w krajach mniej rozwiniętych doprowadziła do powstania reżimu opłat za publikowanie, który teraz zagraża upowszechnieniu wyników badań prowadzonych w tych właśnie krajach. Bariery w dostępie do informacji, które OSI starało się zwalczyć, przybrały po prostu inną postać.

Jednak obraz i w tym przypadku jest bardziej złożony, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Kraje rozwijające się padają ofiarą właściwej światu rozwiniętemu obsesji publikowania w prestiżowych czasopismach oraz krzewienia kultury „publikuj albo giń”, która jest korzystna dla administratorów i księgowych, ale obniża jakość publikowanych badań. Te prestiżowe czasopisma należą oczywiście do międzynarodowych wydawców z globalnej Północy. W rezultacie własne, niegenerujące kosztów inicjatywy wydawnicze stają w obliczu narastającego śmiertelnego zagrożenia, ponieważ publikowanie artykułów naukowych jest skutecznie realizowane przez tak zwaną oligarchię wydawniczą. Taki rozwój wydarzeń stanowi również zagrożenie dla lokalnych otwartych platform jak SciELO lub Redalyc.

Widzieliśmy tego przykład w 2014 r., kiedy brazylijska agencja finansująca CAPES ogłosiła zamiar „umiędzynarodowienia” 100 brazylijskich periodyków poprzez skorzystanie z usług zagranicznego wydawcy. W tym celu zorganizowała spotkanie, na które zaprosiła grupę brazylijskich wydawców i pięć wielkich, globalnych wydawców komercyjnych (Elsevier, Emerald, Springer, Taylor & Francis oraz Wiley). Naturalnie, wywołało to gorące protesty, nie tylko ze strony SciELO.

Powinniśmy odnotować, że choć naukowcy z globalnego Południa mogą obecnie udostępniać swoje artykuły publikowane w międzynarodowych czasopismach za pomocą narzędzi zielonej drogi OD, to wydawcy tych czasopism w nadziei na osłabienie zielonej drogi OD coraz częściej wprowadzają restrykcyjne embarga na samoarchiwizację. W każdym razie wraz z przekształcaniem tych czasopism w czasopisma otwarte badacze zamierzający publikować w międzynarodowych czasopismach coraz częściej będą skazani na złotą drogę.

Czy ograniczy to pole manewru badaczom z globalnego Południa? Być może nie. Jeśli się nad tym zastanowić, to znajdzie się tylko kilka rządów, które nie będą mogły lub nie będą chciały zapłacić tradycyjnym wydawcom ceny, której ci zażądają – jeśli tylko rządy uznają to za ważne (czy to za subskrypcje, czy to za opłaty za publikację). Kiedy w 2013 r. rozmawiałem z bibliotekarzami z Polski i z Serbii, dowiedziałem się, że dostęp do międzynarodowych subskrybowanych czasopism nie jest istotnym problemem ze względu na duże krajowe transakcje pakietowe.

Jako że wydawcy przechodzą do nowego rodzaju transakcji pakietowych, które łączą subskrypcje z kosztami APC, zaś opłaty za publikację stają się normą w międzynarodowych czasopismach, można śmiało przypuszczać, że rządy w krajach globalnego Południa znajdą środki na te nowe transakcje pakietowe, tak jak znajdywały na subskrypcje. I będą mogły sobie tłumaczyć, że dzięki opłacaniu międzynarodowych wydawców zapewniają swoim badaczom międzynarodową widoczność.

Tak więc oczekiwałbym, że polityki zielonej drogi OD będą nadal wprowadzane w takich państwach, jak Argentyna, Meksyk, Peru czy Indie, a ich repozytoria będą zapełniane raczej artykułami, za których publikację zapłacono (np. złota droga OD), niż takimi, które zostały otwarte dopiero na drodze autorskiej autoarchiwizacji. Mając świadomość tego, że wiele ofiar tzw. drapieżnych wydawców [predatory journals] pochodzi z państw rozwijających się, nie powinniśmy mieć wątpliwości, że przynajmniej niektórzy naukowcy są w stanie lub chcą zapłacić za publikację, nawet gdyby mieli pokryć koszty z własnej kieszeni. Spodziewam się więc, że te państwa będą stopniowo przechodziły na krajowe pakiety i wykupywały prawa do publikowania oraz prawa dostępu na podobnej zasadzie, jak dzieje się to teraz w Europie.

 

Czy otwartość wpływa korzystnie na jakość badań? Jeśli tak – w jaki sposób?

Otwartość z całą pewnością wpływa na podwyższanie jakości badań – pod warunkiem że jest wprowadzana skutecznie. Na przykład jeśli oznacza otwartość zarówno publikacji, jak i danych, a także gdy wprowadzone jest otwarte recenzowanie.

Otwarte dane są ważne, gdy staramy się zmierzyć z problemem dublowania badań. Możemy się też spodziewać, że otwarte recenzowanie podwyższy jakość artykułów, ponieważ recenzenci na pewno zachowaliby większą sumienność i staranność, gdyby ich nazwiska załączano do recenzji.

Połączenie otwartego dostępu do publikacji, otwartych danych i otwartego recenzowania powinno utrudnić publikowanie błędnych, nieuczciwych lub sfałszowanych badań, a także oszustw opartych na fałszywych recenzjach.

Jednak otwarte recenzowanie nie może ograniczać się wyłącznie do publikowania nazwisk recenzentów przy artykule. Ich ustalenia powinny być także swobodnie dostępne. Powinniśmy być jednak ostrożni, wzywając do otwartości bez zastanowienia się nad ewentualnymi wadami takiego rozwiązania – na co ostatnio zwrócili uwagę Stephan Lewandowsky i Dorothy Bishop.

 

Czy sądzi Pan, że decydenci zwracają obecnie większą uwagę na OD w wersji libre, czy raczej większość z nich poprzestaje na OD w wersji gratis? Jaka będzie dominująca forma OD w przyszłości? Będzie więcej libre, czy zapanuje zgoda, że wystarczy wersja gratis?

OD w wersji libre z pewnością zyskuje na znaczeniu, a decydenci wydają się obecnie skłonni spróbować uczynić z tej wersji normę. Ale jednocześnie spotyka się to z odporem naukowców, zwłaszcza humanistów, w szczególności gdy decydenci naciskają na licencję CC BY (Creative Commons Uznanie Autorstwa). Jeśli grantodawcy będą się przy tym upierać, pojawi się ryzyko, że OD zniechęci wszystkich poza najbardziej zagorzałymi rzecznikami. To doprowadzi raczej do zatrzymania postępu aniżeli jego przyspieszenia.

Wielu badaczy postrzega wymóg stosowania libre OD jako próby przywłaszczenia sobie ich własności intelektualnej przez agencje finansujące i instytucje naukowe. Nie jest to oczywiście prawda, ale w kontekście wzrastającej proletaryzacji, której doświadczają naukowcy, nie zaskakuje, że stają się oni podejrzliwi. Choć bowiem użycie licencji CC BY nie jest równoznaczne z wyrzeczeniem się swojej własności intelektualnej, to jednak oznacza, że świat może czerpać z takiej pracy. Oznacza także utratę dochodu, który w przeciwnym razie by nam przysługiwał.

Zauważyłem, że rzecznicy OD obstają przy tezie, że badacze piszą wyłącznie dla uznania, a nie dla wynagrodzenia. Ale wielu badaczy pobiera honoraria za swoją pracę, zwłaszcza humaniści. Nie wiem, jak powszechne jest to zjawisko, ale znam przypadek naukowca, któremu zaproponowano 130 tys. dolarów zaliczki na poczet książki. Jak czuliby się naukowcy mogący oczekiwać takiego honorarium, gdyby usłyszeli, że każda ich przyszła publikacja musi zostać udostępniona na licencji CC BY?

Nie dotyczy to tylko humanistów. Także inni naukowcy są oburzeni, kiedy odkrywają, że otwarte artykuły ich autorstwa pojawiają się na Amazonie w książkach skompilowanych przez sprytnego, szukającego okazji przedsiębiorcę i są sprzedawane po wysokiej cenie.

Niemniej jednak dostrzegam również argumenty za OD w wersji libre, jak na przykład to, że badania opublikowane na licencji zastrzegającej wszelkie prawa przez wiele lat nie znajdą się w domenie publicznej. Rozumiem także, że coroczny przyrost artykułów sprawia, że chyba żaden badacz nie może liczyć na to, że zdoła zapoznać się ze wszystkimi informacjami związanymi z jego pracą, przez co konieczna staje się automatyczna selekcja wstępna (ostatecznie maszyny mogą nawet rozpoczynać odkrycia naukowe). Prawo do maszynowej analizy artykułów naukowych staje się więc pilną potrzebą.

Mimo że dostrzegam problem „przeciążenia informacyjnego” i widzę potencjał kryjący się w Text-and-Data Mining, muszę podkreślić, że wiele publikowanych dziś artykułów reprezentuje znikomą wartość i prawdopodobnie nigdy w ogóle nie powinny zostać opublikowane. Dzieje się tak, ponieważ większość artykułów jest dziś publikowana tylko po to, by wypełnić CV naukowców, a nie by powiększyć wiedzę naukową.

Zostawmy na boku fakt, że obsesja z zapełnianiem CV zachęca do kłamstw i oszustw oraz prowadzi do miernoty. Przecież od pewnego momentu same CV zaczynają cierpieć na przeciążenie informacyjne. Niedługo, gdy naukowcy będą aplikować o pracę lub grant, ich CV trzeba będzie poddawać badaniu TDM, by wydobyć odpowiednie dane! Potrzebujemy mniej publikacji, ale o wysokiej jakości, a nie wielu, lecz kiepskich!

Co do TDM – uważam, że lepszym rozwiązaniem byłoby zmodyfikowanie prawa autorskiego, tak by było jasne, że badacze dysponują automatycznym prawem do maszynowej analizy artykułów, do których mają legalny dostęp. Wydaje mi się, że takie podejście leży u podłoża prac brytyjskiego rządu, choć jest też szerzej spotykane (nie tylko we Francji).

Jaka zatem wersja OD będzie moim zdaniem dominująca? Krótko mówiąc, spodziewam się połączenia różnych wariantów, ale tak jak złota droga OD rośnie w siłę, tak samo OD w wersji libre będzie zyskiwał na popularności, zaś OD gratis ulegał marginalizacji. W każdym razie, przypuszczam, że licencja CC BY będzie stosowana znacznie rzadziej, niż chcieliby tego niektórzy rzecznicy OD.

 

Czy uważa Pan, że spór między dwiema drogami OD – zieloną i złotą – będzie się nasilał, czy też zostanie znaleziony kompromis?

Spór pomiędzy złotą i zieloną drogą może w krótkiej perspektywie narastać, jednak – o ile nic istotnego się nie zmieni – zielona droga OD będzie stopniowo spychana na margines. Zielone mandaty bez wątpienia będą nadal przyjmowane, ale – jak wcześniej zauważyłem –  te oczekiwania mogą być spełniane także z wykorzystaniem rozwiązań właściwych złotej drodze OD. Dopóki środki finansowe na złotą drogę będą rosły, dopóty będę się spodziewał, że to ona będzie domyślnym rozwiązaniem.

To właśnie obserwujemy teraz w Europie: RCUK przeznaczają fundusze dla brytyjskich instytucji, by płaciły za złotą drogę OD, uniwersytety holenderskie zawierają nowego rodzaju transakcje pakietowe łączące subskrypcje z opłatami za publikowanie w ramach złotej drogi OD, a niemiecki Max Planck szuka sposobu na masowe „przełączenie” periodyków z modelu subskrypcyjnego na model otwarty.

Równocześnie wydawcy przekonują bibliotekarzy, że przechowywanie pełnych tekstów artykułów w repozytoriach jest niepotrzebne, ponieważ wystarczy sam link do wersji OD na stronie wydawcy. To jest właśnie cel prowadzonego przez Elseviera Institutional Repository Pilot Project (do którego zaprasza też innych wydawców). Używając określeń Elseviera, repozytoria przeobrażą się w „narzędzia wyszukiwania”, a przestaną być źródłem pełnych tekstów.

Rzecz jasna, repozytoria będą w dalszym ciągu rozkwitały, choć przechowywanie wersji pełnotekstowych tzw. szarej literatury (prace dyplomowe, wersje robocze, newslettery, materiały konferencyjne itd.) sprawi, że wzrośnie ich funkcja archiwalna. Staną się niczym witryny sklepowe promujące przedsięwzięcia badawcze danej instytucji. Zaś same artykuły naukowe będą przechowywane na stronach wydawców i tam też będą prowadziły linki z repozytoriów.

Skądinąd można się spodziewać rosnącej presji na platformy społecznościowe, takie jak Academia.edu czy ResearchGate, by również one przedefiniowały swoją rolę i stały się narzędziami wyszukiwania (sprzyja temu skuteczność żądań dotyczących zaprzestania udostępnień konkretnych materiałów). Tak stało się już w przypadku Mendeleya, który został przejęty przez Elseviera w 2013 r. Ten tweet jest bardzo wymowny.

Ponadto – jak już wspomniałem – choć zielona droga OD może okazać się najlepszym wyborem dla globalnego Południa, przypadek CAPES pokazuje, że w krajach rozwijających się rządy i agencji finansujące badania są gotowe płacić za publikacje w nadziei na pokazanie się jako poważne centra o wysokiej renomie badawczej. Do tego potrzeba zaś, by naukowcy publikowali w międzynarodowych czasopismach.

Jeśli zatem gdziekolwiek możliwy jest kompromis, to tylko w obszarze, który bywa nazywany drogą diamentową bądź platynową OD. Polega ona na tym, że od autorów nie pobiera się żadnych opłat za publikowanie. Wciąż jednak stajemy przed dylematem, kto ma płacić i jak dużo? Równie ważne jest pytanie o transparentność tych kosztów.

Platynowa / diamentowa droga OD jest obecnie dyskutowana pod hasłem „odzyskiwania misji komunikacji naukowej” i w odniesieniu do inicjatyw takich, jak Episciences Project. Warto zauważyć, że komercyjny wydawca De Gruyter przez pewien czas miał w swojej ofercie coś, co nazwał modelem „wydawca płaci”. Umożliwiał on instytucjom badawczym, towarzystwom, uniwersytetom i innym organizacjom pokrycie wszystkich kosztów publikowania, dzięki czemu treści były swobodnie dostępnie, a autorzy nie musieli ponosić dodatkowych kosztów. Zgodnie z tym, co mówił De Gruyter, ten model okazał się bardzo popularny i obecnie obejmuje ponad 500 otwartych czasopism.

Mnie interesuje następujące pytanie: od którego momentu zanika różnica  między platynowym OD a członkostwem, który to model wydawcy OD stosują od dawna, albo nowym rodzajem transakcji pakietowych, zawieranych obecnie przez holenderskie uniwersytety z wydawcami? Tutaj mamy jednak ponownie do czynienia z kompromisem, który będzie bardziej odpowiadał wydawcom niż wspólnocie akademickiej.

 

Jaki potencjał mają takie eksperymentalne formy prowadzenia badań, jak otwarty notatnik czy otwarte recenzowanie?  Czy widzi Pan jakieś specyficzne przeszkody stojące na drodze ich szerszego upowszechnienia? Czy Pańskim zdaniem staną się one kiedyś nowym standardem?

Moim zdaniem jest jeszcze za wcześnie, by przewidzieć, czy akie teksperymentalne formy otwartości staną się nowym standardem. Wiążę duże nadzieje z otwartym recenzowaniem i liczę, że stanie się ono normą.

Wydaje mi się, że w przypadku nauki wykorzystującej otwarty notatnik (metody, której pionierem był chemik organiczny), największy potencjał tkwi w takich obszarach, jak chemia czy nauki medyczne. Poza tym przypuszczam, że tego rodzaju eksperymentalne praktyki i metody pozostaną niszą – co przyznał Toma Susi w rozmowie, jaką odbyłem z nim niedawno w związku z jego decyzją o opublikowaniu wniosku grantowego w nowym czasopiśmie „Research Ideas & Outcomes”. „RIO” antycypuje jednak przyszłość, kiedy opisuje siebie jako periodyk, który zamierza publikować „wszystkie rezultaty cyklu badawczego, w tym: projekty, dane, metody, procedury [workflow], oprogramowanie, raporty i artykuły naukowe; wszystko na pojedynczej platformie zapewniającej współpracę, z możliwie najbardziej transparentnym, otwartym i publicznym procesem recenzowania”.

Nauczyliśmy się, że recepcja otwartości bardzo zależy od dyscypliny. Na przykład sukces arXiv wiele zawdzięcza kulturze sprzed ery Internetu, która wykształciła się w środowisku fizyków i matematyków i polegała na tym, że badacze ci rutynowo dzielili się preprintami w formie papierowej.

Posługując się pojęciem bariery, powiedziałbym, że jeśli tradycyjni wydawcy doprowadzą do wdrożenia otwartego dostępu w sposób, jaki przewiduję, to będą stawiali duży opór innowacjom i większej otwartości. Zaakceptowali OD, ponieważ w pewnym momencie zrozumieli, że jak najbardziej możliwe jest wdrożenie go w taki sposób, który pozwoli im dalej wydawać tradycyjne periodyki i chronić swoje zyski. Popchnięcie dalej otwartości mogłoby, jak sądzę, zagrozić tym zyskom, a nawet prawdopodobnie zakwestionować dalsze istnienie czasopisma jako takiego.

 

Wykształciło się już kilka dojrzałych modeli biznesowych dla otwartych czasopism. Wciąż jednak nie wiadomo, jakie jest najlepsze rozwiązanie dla książek. Czy Pańskim zdaniem model rozwijany przez Open Library of Humanities (konsorcjum instytucji finansujące publikacje bez APC) jest odpowiedzią na to zagadnienie?

Według mojej wiedzy OLH wydaje raczej czasopisma niż książki. Czy ten model da się zastosować również do książek? Osobiście uważam, że jest za wcześnie, by kategorycznie rozstrzygać o książkach w otwartym dostępie. Takie wydają się też wnioski wypracowane przez Jisc.

Zaczynając od początku, książki są wydawane w większości przez humanistów, a humaniści pozostają najbardziej odporni na OD. Co więcej, publikowanie książek wcale nie jest tanie. Koszty pobierane przez tradycyjnych wydawców za wydanie książki w OD są jak kubeł zimnej wody. To kwoty sięgające 10.000 £ (np. Routledge), a nawet 11.000 £ (Nature).

To z pewnością sugeruje, że rozwiązania należy szukać w jakimś modelu konsorcyjnym. Chyba taki model przewidywał Lever Press (aczkolwiek była tam też mowa o modelu „odmykającym”, podobnym do pionierskiego Knowledge Unlatched, który chyba się trochę od tamtego różni).

Moje wątpliwości budzi jednak po raz kolejny stopień finansowej przejrzystości w modelu konsorcyjnym, zwłaszcza gdyby współpracowano z wydawcami komercyjnymi. Jak wcześniej zaznaczyłem, rzecznicy OD długo przekonywali, że opłaty odautorskie (APC) wprowadzą dyscyplinę rynkową – autorzy mieli podejmować decyzje według kryterium ceny po zapoznaniu się z różnymi ofertami. Tak się jednak nie dzieje, po części z powodu grupowego kupowania praw do publikacji, w którym to przypadku uderzające jest podobieństwo do modelu konsorcyjnego. Pytanie brzmi więc: w jaki sposób umowy konsorcyjne będą w stanie zapewnić dyscyplinę cenową taką, jaka występuje na prawdziwym rynku? Abstrahując od innych czynników, przypuszczam, że na drodze do realizacji tego celu stanie swoisty „głód prestiżu”.

Dotarło to do mnie ostatnio, gdy rozmawiałem z badaczką zdecydowaną wydać swoją pierwszą książkę w OD. Wskazałem jej wydawnictwo Ubiquity Press (które, nawiasem mówiąc, wciąż każe sobie płacić 9 340 £, jeśli ktoś chce uzyskać pełną usługę polegającą na przygotowaniu do druku, redakcji językowej, korekcie i opracowaniu indeksu), a także kilka awangardowych wydawców otwartych książek (w tym Punctum Books). W odpowiedzi usłyszałem: „Mój współautor jest jeszcze młodym naukowcem, nie ma etatu i naprawdę musi budować swoje CV. Książka wydana przez nowo powstałe otwarte wydawnictwo nie zrobi na nikim wrażenia”. Ostatecznie zamierza zapłacić tradycyjnemu wydawcy za opcję odpłatnego otwartego dostępu.

Wszystko to dowodzi, że trzeba jeszcze przemyśleć bardzo wiele spraw, zanim dowiemy się, w jaki sposób można skutecznie wydawać książki w OD.

 

Na całym świecie istnieje wiele strategii i polityk otwartości, które nie zawsze są ze sobą spójne. Jakie skuteczne mechanizmy można zastosować, by w przyszłości udało się skoordynować strategie i polityki otwartości na poziomie międzynarodowym?

Zostało już podjętych kilka prób, z których najbardziej znacząca to zapewne europejski projekt PASTEUR4OA. Jednak – jak słusznie pan zauważył – potrzebne jest tu myślenie globalne. UNESCO mogłoby wziąć na siebie odpowiedzialność w tym zakresie. Wiem, że ma świadomość, iż powinno odgrywać wiodącą rolę w ruchu OD, opublikowało nawet dokument zawierający określone zalecenia. Obawiam się jednak, że jest nazbyt biurokratyczne i zbyt łatwo myli uczestniczenie w spotkaniach i pisanie raportów z praktycznymi działaniami. Jest także zakładnikiem sił geopolitycznych, co bez wątpienia ogranicza jego zdolność zdecydowanego działania.

Ostatecznie w najlepszej pozycji do podjęcia działań są ci, którzy dysponują pieniędzmi. Jedynym grantodawcą, który odniósł się do OD w skali światowej, jest Global Research Council (GRC). Jeśli jednak spojrzeć na ich Action Plan towards Open Access to Publications z 2013 r., to widać, że koncentrują się na przekonywaniu wydawców do wdrożenia OD. Temu służy namawianie do rozbudowy „zintegrowanego strumienia finansowania dla hybrydowego OD”. Hybrydowy OD jest już dość powszechnie postrzegany jako przeciwieństwo skutecznego przejścia do OD, m.in. z powodu oddania go w ręce tradycyjnych wydawców. Podejście GRC jest kolejnym przypomnieniem, że brak organizacji ruchu OD zachęca rządy i agencje finansujące do zwrócenia się w stronę wydawców, czego rezultaty nie mogą nas satysfakcjonować. A jak widzieliśmy, wydawcy są bardzo biegli w zdobywaniu wpływów w komitetach politycznych i grupach roboczych, co tak skutecznie udało im się w Wielkiej Brytanii w grupie Finch.

Jeśli zaś chodzi o skuteczne mechanizmy koordynacji na poziomie międzynarodowym, należy pozostać raczej sceptycznym co do możliwych efektów. W każdym razie, kiedy do instytucji naukowych i agencji finansujących dotrze, jakie są rzeczywiste koszty kontrolowania i zarządzania politykami otwartości, uznają one zapewne, że o wiele prościej jest w całości skorzystać z usług wydawców. Wydawcy zawsze przekonywali o niebezpieczeństwie, że OD doprowadzi do ogromnego marnotrawstwa w postaci dublowania wysiłków. Oczywiście mają rację, zwłaszcza przy szukaniu rozwiązań globalnych. Tak więc wybór dla grantodawców przedstawia się następująco: albo przekazać wszystkie zadania wydawcom jako podwykonawcom, albo spróbować sprawić, by niezorganizowana wspólnota naukowców „odzyskała” komunikację naukową. Które rozwiązanie by pan obstawiał?

Dobra wiadomość jest taka, że świat z całą pewnością uzyska otwarty dostęp. Zła – że wspólnocie akademickiej prawdopodobnie nie uda się rozwiązać problemu przystępności, który to problem przyciągnął pierwotnie wiele osób do ruchu OD. Co gorsza, otwarty dostęp może skończyć jako niedokończona rewolucja.

Jak wskazał Vitek Tracz, komunikacja naukowa nie spełni swojej roli w usieciowionym świecie, dopóki pewien rodzaj rozwoju – opisany przezeń w rozmowie ze mną w zeszłym roku – nie zostanie osiągnięty, włącznie z porzuceniem tradycyjnych czasopism. W rzeczywistości trzeba odejść od pytania „Jak zmusić naukowców do przyjęcia OD?” i zastąpić je pytaniem „Jak wykorzystać sieć do stworzenia skuteczniejszego i sprawniejszego systemu komunikacji naukowej pasującego do XXI wieku?”.

Może okazać się, że w tym celu wspólnota akademicka będzie potrzebowała obyć się bez pośrednictwa tradycyjnych wydawców. To może stać się możliwe dzięki powstaniu tzw. overlay journals lub rozwojowi wielu nowych inicjatyw wydawniczych, w których cały proces będzie zarządzany i kontrolowany przez samą wspólnotę uczonych. Jako przykłady można wskazać wykorzystanie repozytoriów instytucjonalnych jako platform wydawniczych, a także założenie nowych wydawnictw uniwersyteckich jak Collabra czy Lever Press.

Rządy mogą wiele zrobić, by wesprzeć niskokosztowe narodowe i regionalne platformy wydawnicze, takie jak  SciELO, Redalyc, AJOL czy CyberLeninka.

Chciałoby się również, by redaktorzy tradycyjnych czasopism częściej szli w ślady redakcji „Lingua”, która ogłosiła niezależność od swojego wydawcy i założyła konkurencyjny periodyk, co rozważa aktualnie także redakcja „Cognition”. Jednakże, jak zauważył Peter Suber, choć takie sytuacje się zdarzają, to wciąż są to rzadkie przypadki. Fakty są takie, że choć naukowcy chętnie dyskutują i podpisują petycje, takie jak Cost of Knowledge, to nie wiadomo, ilu z nich byłoby gotowych przekuć swoje słowa w czyn.

Na koniec kluczowe pytanie: czy wspólnocie akademickiej starczy zaangażowania, uporu, organizacyjnego wsparcia i zasobów, by odzyskać komunikację naukową? Choć pragnę zakończyć czymś pozytywnym, to jednak osobiście w to wątpię. Oto jakie są fakty: zostawiając na boku rzeczników OD, nic nie wskazuje na to, by wspólnoty akademickie były gotowe zrezygnować z publikowania w prestiżowych czasopismach i porzucić osławiony Impact Factor. Co ważniejsze, urzędnicy zarządzający uniwersytetami i agencjami finansującymi badania nie dopuszczają do siebie myśli o tak radykalnych zmianach. Żyjemy w epoce biurokratycznej kontroli, a biurokraci chcą korzystać z prostych i standardowych rozwiązań. Impact Factor i tradycyjne czasopisma właśnie to zapewniają. Jeśli mam rację, otwarty dostęp z pewnością pozostanie połowiczną rewolucją. Przynajmniej na razie.

Dziękuję za rozmowę.

 

Opracowanie pytań i tłumaczenie: Michał Starczewski

 

Additional information