To już nie luksus – to absolutna konieczność
Otwarty dostęp jest bardzo istotnym instrumentem realizowania najlepszych standardów w nauce i niezwykle ważnym wyzwaniem cywilizacyjnym, na które państwo powinno odpowiedzieć jednoznacznym sygnałem: wszędzie tam, gdzie wprowadzicie otwarty dostęp, który nie narusza niczyich praw, państwo będzie go wspierać, czyli finansować – przekonuje Włodzimierz Bolecki, wiceprezes Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, w rozmowie z Maciejem Chojnowskim.
Maciej Chojnowski: Panie Profesorze, w ubiegłym roku Fundacja na rzecz Nauki Polskiej opublikowała stanowisko w sprawie otwartego dostępu, wyrażając poparcie dla tej idei i podkreślając jej liczne przymioty. Jednak mimo iż wskazują Państwo na wiele zalet tego modelu, to zarazem można odnieść wrażenie, że podejście FNP jest trochę asekuracyjne. Chciałem zapytać o główne obawy i zastrzeżenia Fundacji dotyczące publikacji w systemie otwartym. Czy ogłoszone niedawno stanowisko KRASP-u i PAN-u, mówiące o konkretnych rozwiązaniach w zakresie otwartego dostępu, coś zmienia w sposobie postrzegania tej kwestii przez Państwa?
Włodzimierz Bolecki: Asekuracyjne? To nieporozumienie, ale o tym za chwilę. Przede wszystkim muszę przypomnieć, że FNP jest organizacją pozarządową, działającą w ramach swojego statutu w tzw. obszarze subsydiarności państwa, której celem jest wspieranie uczonych uznanych przez środowisko naukowe. Nie forsujemy jednak własnej polityki naukowej, uwzględniamy różnorodność tego środowiska i zróżnicowanie jego opinii we wszystkich kwestiach dotyczących nauki. Instytucje, takie jak KRASP czy PAN działają zupełnie inaczej, choćby ze względu na to, że są instytucjami państwowymi, nic więc dziwnego, że adresują swoje praktyczne oczekiwania w imieniu środowiska naukowego bezpośrednio do władz państwowych. Większość spraw związanych z otwartym dostępem wymaga bowiem regulacji na szczeblu rządowym i ustawodawczym. Fundacja natomiast wyraża jedynie swoje stanowisko wobec Open Access, ponieważ ta kwestia żywo interesuje naszych laureatów, wnioskodawców i całe środowisko naukowe.
Otwarty dostęp jest hasłem, które może być wypełnione różnymi treściami. Stanowisko FNP kładzie nacisk na to, że – mimo porywających treści społecznych zawartych w idei otwartego dostępu – w środowisku naukowym stosunek do tej idei nie jest jednoznaczny, a jej realizacja angażuje odmienne cele i interesy różnych podmiotów. W związku z tym nie można narzucać jednej formuły i jednej wykładni Open Access obowiązującej wszystkich, gdyż byłoby to działanie nieliczące się z rzeczywistością. Fundacja respektuje stan faktyczny i na tym polega jednoznaczność naszego oświadczenia, a nie asekuracyjność. Wskazujemy, że kwestia Open Access nie jest w Polsce uregulowana i że niezbędne decyzje w tej sprawie muszą być podjęte przez instytucje władzy państwowej. Po drugie, Open Access ma szerokie poparcie w środowisku naukowym, ale równocześnie dzieli środowisko. Po trzecie, sprawa otwartego dostępu ma ogromny potencjał prospołeczny. A po czwarte, Open Access jest odmiennie rozumiany i realizowany w różnych krajach, no i wiele kwestii jest w nim niewyjaśnionych.
Czy mógłby Pan szerzej odnieść się do wymienionych przez siebie zagadnień?
Zacznijmy od końca. Przede wszystkim, uczeni są zobowiązani – w różnym sensie – do publikowania w najlepszych czasopismach i wydawnictwach, ponieważ jakość miejsca publikacji przekłada się na ocenę instytucji naukowych, w których pracują, a także na ocenę ich pozycji zawodowej. Więc jeśli ktoś byłby postawiony przed wyborem: bardzo dobre czasopismo (czyli wysoko punktowane, a zatem recenzowane) albo czasopismo w ramach Open Access, to wybór jest z góry przesądzony. Tak jest z perspektywy autora, z kolei z perspektywy czytelnika mówi się: „dzięki Open Access będziemy mogli bezpłatnie korzystać z rozmaitych publikacji, książek, artykułów itd.” – i właśnie to przede wszystkim porywa zwolenników otwartego dostępu. Ale to jest sprawa najbardziej oczywista i najłatwiejsza do realizacji. Rzecz w tym, że obszary otwartego dostępu w nauce nie są ostatecznie, a nawet wystarczająco określone, i wiele spraw jest niedopowiedzianych. W Polsce znacznie większym problemem niż miejsce publikacji wydaje mi się na przykład otwarty dostęp do informacji dotyczących działań na różnych poziomach życia naukowego. Nie mamy więc jeszcze wspólnego ogólnopolskiego repozytorium prac doktorskich ani habilitacyjnych, nie ma także otwartego dostępu do ich recenzji. Te działania realizowane są partykularnie przez poszczególne uczelnie. Ale w rezultacie ileż trzeba się „nabiegać” po różnych stronach uniwersyteckich, żeby dojść do jakiegoś internetowego „zaułka”, w którym umieszczono informację o przygotowywanych czy obronionych pracach doktorskich i habilitacyjnych oraz opiniach na ich temat! Niestety, nawet te informacje trudno znaleźć w serwisach informacyjnych uczelni. A przecież takie, na pozór drobne, utrudnienia są także ograniczeniem otwartego, powszechnego dostępu. Jest to kwestia standardów obowiązujących w środowisku naukowym.
Udostępnianie prac i recenzji w Internecie odbywa się obecnie analogicznie do tradycyjnej prezentacji prac dyplomowych w bibliotekach uniwersyteckich, która ma miejsce przed obroną. Nie istnieje jednak mandat zobowiązujący, by po obronie materiały te były w dalszym ciągu dostępne.
O to właśnie mi chodzi.
Czyli pełna transparentność zarówno jeśli chodzi o prace, jak i recenzje?
Całkowicie. W Fundacji mówimy o tym od dawna. Częścią tego transparentnego procesu musi być umieszczanie recenzji obok prac, za które przyznaje się stopnie i tytuły naukowe. Jeżeli chcę sprawdzić dorobek i prześledzić etapy kariery naukowej konkretnego uczonego, to powinienem mieć dostęp do ogólnopolskiego repozytorium, gdzie łatwo i szybko będę mógł przeczytać sama pracę, treść jej recenzji, opinii, rekomendacji czy innych dokumentów, które współtworzyły drogę naukową uczonego. Powinienem móc poznać opinie o tych pracach, aby się dowiedzieć, na jakiej podstawie ktoś został wypromowany, jakie argumenty były za, jakie były krytyczne czy choćby tylko polemiczne. W tym obszarze otwarty dostęp to z jednej strony kwestia transparentności działań instytucji naukowych, wynikająca m.in. z faktu, że te działania są finansowane ze środków publicznych, a z drugiej strony to sprawa standardów, które powinny obowiązywać w nauce. Jeszcze niedawno, gdy prosiłem pewną uczelnię o przesłanie mi recenzji pracy habilitacyjnej, dziekan odmawiając, zasłaniał się prawem autorskim. Mówiąc krótko, Open Access powinien polegać także na tym, że wszystkie instytucjonalne etapy procesu oceniania w nauce powinny być jawne. W tej sprawie w środowisku naukowym istnieje dziś zgoda – przynajmniej deklarowana werbalnie. Wszyscy rozumiemy, że otwarty dostęp jest bardzo istotnym instrumentem realizowania najlepszych standardów w nauce.
Ale są też uzasadnione wyjątki od zasady Open Access. W wielu dyscyplinach prowadzenie badań jest związane z konkurencyjnością między podmiotami, które starają się o środki publiczne. W grę wchodzą tu interesy ekonomiczne firm, które komercjalizują wyniki swoich badań. Równocześnie badania są rodzajem twórczości, zatem podlegają ochronie praw własności intelektualnej. Co więcej, potencjał badań naukowych w danym kraju jest informacją o potencjale ekonomicznym tego kraju, w związku z czym na rynku międzynarodowym poszczególne państwa (a także firmy) nie tylko ostro ze sobą konkurują, ale zazdrośnie strzegą swoich technologicznych tajemnic. Tu dochodzimy do kwestii, która w szlachetnym haśle otwartego dostępu nie jest jasno formułowana albo bywa starannie omijana. Otóż z jednej strony domagamy się otwartego dostępu do publikacji, ale z drugiej strony nikt nie formułuje postulatu, żeby w publicznym dostępie umieszczać patenty. Czyli zgadzamy się, że w obszarze działalności naukowej istnieje sfera, która musi być chroniona ograniczeniami. I nikt nie twierdzi, że – skoro konkretne patenty są wynikiem finansowania badań ze środków publicznych – to te patenty powinny być umieszczane w systemie Open Access. Bo byłby to absurd.
Zatem spróbujmy wyselekcjonować te kwestie, do których może odnosić się postulat otwartego dostępu.
Mówiliśmy o otwartym dostępie do recenzji prac naukowych i innych dokumentów, na podstawie których przyznaje się stopnie czy tytuły naukowe. Tu nie widzę zasadniczych kontrowersji. Musimy jednak pamiętać, że otwarty dostęp do wyników prac naukowych może być ograniczany np. przez kwestie komercyjne, bezpieczeństwa państwa czy tzw. dane wrażliwe.
Teraz inne sprawy. Każdemu autorowi powinno zależeć, aby jego praca dotarła do jak największej liczby czytelników. Druk papierowy – ze względu na koszty i dystrybucję – nie jest w stanie się z tym problemem uporać. Jeżeli książkę naukową w formie papierowej przeczyta ok. 500 osób, a taki jest przeciętny nakład tego typu publikacji, to w Internecie – o ile nie będzie ograniczeń w postaci wysokich opłat czy innych restrykcji – liczba czytelników może być o wiele większa. Z jednej strony to zatem kwestia dostępności, z drugiej – popularyzacji, a z trzeciej – informacji. Podstawą współczesnych społeczeństw jest założenie, że opierają się na wiedzy, czyli na dostępie do informacji (np. naukowej). Jest więc oczywiste, że wszyscy chcą wiedzieć, co robią instytucje, które są beneficjentami środków publicznych. Sprawa jest o tyle ciekawa, że postulat formułowany wobec nauki nie jest formułowany z taką samą mocą wobec innych sektorów życia publicznego, które – tak samo jak nauka – finansowane są ze środków publicznych. Bo czy takie żądania są zgłaszane np. wobec sądownictwa, służby zdrowia, organów bezpieczeństwa albo urzędów państwowych? Urzędy zobowiązane są przestrzegać „Ustawy o dostępie do informacji publicznej”, ale wiemy z mediów, że dostęp ten jest bardzo często drastycznie ograniczany. A przecież można by powiedzieć, że skoro cała administracja państwowa i samorządowa jest finansowana z podatków, to – tak samo, jak od uczonych wymaga się, by przedstawiali w Open Access wyniki swoich badań – tak samo instytucje finansowane ze środków publicznych powinny transparentnie pokazywać wszystkie etapy swojego procedowania itd. W niektórych sektorach jest to lepiej uregulowane, w innych gorzej. Nie chcę głębiej wchodzić w tę kwestię. Zależy mi tylko na wskazaniu, że postulat otwartego dostępu uzasadniany argumentem, że jakaś działalność jest finansowana ze środków publicznych, nie jest postulatem adresowanym w równym stopniu do wszystkich beneficjentów środków publicznych.
Inna sprawa: w nauce prowadzi się badania finansowane nie tylko ze środków publicznych, ale także ze źródeł prywatnych, na przykład w laboratoriach należących do firm. A firmy bardzo starannie chronią wyniki swoich badań, nie ujawniając swoich planów, procedur czy technologii, bo to jest dla nich przysłowiowe być albo nie być na bardzo konkurencyjnym rynku. Udostępnienie tych danych spowodowałoby katastrofę. Chyba nie o to nam chodzi? To są fakty, z którymi każdy, kto głosi szlachetną ideę otwartego dostępu, musi się liczyć.
Kolejna kwestia: w naukach humanistycznych i społecznych komercjalizacja jest nieporównywalnie mniejsza niż w innych obszarach nauki. Także nakłady poniesione na prowadzenie badań są mniejsze. Otwarty dostęp pozwala przezwyciężyć ograniczenia wynikające z limitowanych środków na publikacje oraz ich cen, nie wspominając o dystrybucji, a warto pamiętać, że rynek książki jest dzisiaj całkowicie skomercjalizowany.
Tu dochodzimy do zasadniczej kwestii: czy Open Access tworzy w nauce lepszy model dostępu do informacji – moim zdaniem tak – oraz co dla upowszechnienia praktyk Open Access mogą zrobić poszczególne podmioty działające w sektorze nauki?
- poprz.
- nast. »»
- Szczegóły
- Opublikowano: 2014-02-04
- Maciej Chojnowski