To już nie luksus – to absolutna konieczność

A czy uważa Pan, że otwartość oznacza również swobodny dostęp do recenzji – nie tylko prac dyplomowych, ale też poszczególnych artykułów? Czy ten sam mechanizm można zastosować do recenzji w czasopismach?

Można.

A powinno się?

To jest praktykowane w najlepszych czasopismach naukowych, gdzie oprócz opublikowania tekstu zamieszcza się także wyciągi z recenzji, które spowodowały, że dany tekst został zakwalifikowany do druku.

W takim razie czy uważa Pan, że te recenzje powinny być jawne, tzn. jawne w sensie autorstwa, tak jak dzieje się to w przypadku prac dyplomowych, kiedy wiemy, kto był recenzentem?

Nie. Jest normą w środowisku naukowym, że ujawnia się treść, ale nie ujawnia się nazwisk ze względu na to, że gdyby było inaczej, to recenzenci mogliby nie pisać w sposób otwarty, czyli szczery i jednoznaczny (taki rodzaj otwartości też należy uwzględnić), i że nie pisaliby tego, co rzeczywiście myślą. Wszędzie tam, gdzie w grę wchodzi konkurs (a kwalifikowanie tekstów do druku, artykułów do czasopism też jest rodzajem konkursu), tam recenzje powinny być anonimizowane, ale ich treść – dostępna. Oczywiście wyjątkiem są prace doktorskie czy habilitacyjne.

Funkcjonujemy w środowisku sieci, w zupełnie innych warunkach niż dekadę temu. Z każdym rokiem zmieniają się narzędzia czy zakres możliwości. Często mówi się o projektach, które wykorzystują tzw. zbiorową inteligencję, czyli kolektywny potencjał intelektualny osób włączających się do badań na zasadzie wolontariatu. To jest partycypacja w obszarze badawczym ludzi, którzy nie są profesjonalistami. Z drugiej strony mówi się np. o otwartym recenzowaniu (open review). Czy uważa Pan, że możliwość pracy wedle takich nowych reguł jest pożądana? Czy oprócz współpracy na poziomie przekraczającym instytucjonalne bariery należy pozwolić na coś takiego, jak otwarte recenzowanie? I trzecia rzecz, czy uważa Pan, że taki model zbiorowego działania jest możliwy w humanistyce?

Wszędzie tam, gdzie jakieś działanie zbiorowe może przynieść szybsze czy bardziej efektywne wyniki i istnieje możliwość podjęcia takiego działania, to oczywiście trzeba je podejmować i nie jest ważne, czy odbywa się ono w sieci, czy poza nią. Trochę inną kwestią jest odróżnienie działania zbiorowego od zespołowego. Działanie zbiorowe może się odbywać na zasadzie pospolitego ruszenia – są przecież różne platformy (także naukowe) działające w ten sposób, że każdy może zadać pytanie czy skomentować. Czym innym jest praca zespołowa, która musi się opierać na bliskiej i częstej interakcji osób mających wspólny cel i starających się ten cel osiągnąć w ramach reguł, które same wytwarzają. Oczywiście praca zespołowa w Internecie nie jest możliwa tam, gdzie w grę wchodzą badania o charakterze laboratoryjnym, bo choć sieć pozwala na wymianę opinii, na przesyłanie rozmaitych danych, komentowanie itd., to konkretnej pracy laboratoryjnej nie da się w niej wykonać. Niemniej znany jest w Europie model instytutów wirtualnych, które współpracują ze sobą dzięki sieci, natomiast fizycznie mieszczą się w różnych miejscach, np. na różnych uczelniach.
Przechodząc do humanistyki: ten rodzaj działań jest możliwy szczególnie w jej obszarze. Typ pracy w humanistyce sprzyja nowym rozwiązaniom. Co więcej, rozwiązania te mogą nawet zainspirować nowy typ prowadzenia badań – na inną skalę, z możliwością wykorzystania alternatywnych form kontaktowania się, a przede wszystkim przyspieszenia wielu procesów. W takim systemie realizowałem mój projekt zespołowy, o którym już mówiłem, gdzie kilkuosobowy zespół utrzymywał kontakt poprzez sieć i skupił wokół siebie blisko 200 autorów. Okazało się, że przy dobrej organizacji tej „sieci w sieci” można taki projekt zrealizować.

Powróćmy jeszcze na moment do kwestii recenzowania. Czy uważa Pan, że każdy może być recenzentem? Czy internetowe czasopisma naukowe powinny tworzyć ogólnodostępne fora? Czy taka otwartość, jaka cechuje forum w odniesieniu do wszystkich spraw publicznych, powinna mieć też miejsce w przypadku publikacji naukowych?

To oczywiście zawsze zależy od tego, czy dane środowisko lub dana redakcja tego chce. Jeżeli chce, jeżeli autorzy, którzy w tym czasopiśmie publikują, na to się zgadzają, to jest to wyłącznie ich sprawa. Można w takim razie zapytać, dlaczego tak się nie dzieje? Dlaczego redakcje czy witryny naukowe nie otwierają się na fora? Otóż wydaje mi się, że jest to działanie bardzo racjonalne, ponieważ treści prac naukowych są tak naprawdę zrozumiałe dla wąskich kręgów ludzi. A niestety zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie przesyłał swoje opinie nie mające nic wspólnego z treściami publikowanymi w danych wydawnictwach. To jest kwestia higieny pracy intelektualnej.

Wyobraźmy sobie jednak idealną sytuację, że biorą w tym udział jedynie osoby posiadający odpowiednie kompetencje – sytuację swoistego polilogu, kiedy wszyscy zaczynają rozmawiać ze wszystkimi.

Ale tak się przecież dzieje w nauce. Nie widzę w tym, co pan mówi, jakiegoś nowego zjawiska.

Pozostaje jednak przecież kwestia skali. Na przykład, żeby odpowiedzieć na artykuł w tradycyjnym czasopiśmie, muszę napisać list do redakcji. To poniekąd ogranicza swobodę i tempo wymiany opinii.

Wyobraźmy sobie inną sytuację. Czasopismo jest w sieci. Widzi pan tam recenzję przy każdym artykule i chce pan skomentować coś, bo to pana zainteresowało. Jest tam adres, pod który może pan swój list wysłać. Tylko rozumiem, że panu zależałoby na tym, żeby pańska wypowiedź została natychmiast umieszczona obok tych recenzji.

Mnie chodzi o możliwość dyskusji. Pytam z jednej strony o prawo do takiej nieskrępowanej wymiany myśli, zaś z drugiej o jej zasadność.

Taka możliwość cały czas jest. W czasopismach papierowych ma pan zazwyczaj dział Listy do redakcji. W czasopiśmie internetowym działa to na tej samej zasadzie.

Ale choć ja mogę wysłać list do redakcji, to redakcja może z kolei z jakichś względów uznać, że ten list jej się nie podoba.

I redakcja ma rację, bo redakcje, wydawnictwa uniwersyteckie działają na zasadzie klubowej. To jest klub uczonych. Żeby wejść do tego klubu, trzeba spełnić pewne warunki. Życie publiczne jest poddane regułom klubowym w głębszym stopniu, niż nam się to wydaje. Przestrzeń publiczna jest przecież podzielona na enklawy, do których dostęp jest na swój sposób filtrowany, a zarazem pozostaje otwarty. Gdy pan pójdzie do muzeum, które jest przestrzenią publiczną, to tam działają zupełnie inne reguły niż na ulicy, chociaż ulica jest tak samo przestrzenią publiczną. Otóż w życiu naukowym, w redakcjach itd. obowiązuje zasada, że publikujemy, czytamy, dyskutujemy z tymi, których kompetencje akceptujemy.

Ale dąży się chyba do coraz większego rozrzedzania owych klubowych ograniczeń. Chodzi mi o pominięcie tego bardziej sformalizowanego wymiaru. Czy sytuacja, w której teoretycznie każdy, kto posiada jakieś kompetencje, może drugiemu człowiekowi wytknąć jakiś błąd...

Ale tak jest w nauce...

Tylko że niektórzy sugerują, że ten mechanizm nie działa do końca tak, jak mógłby dzięki nowym technologiom, które by to usprawniły, które by nie pozwoliły na filtrowanie czegoś, co jest niewygodne. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie zawsze chodzi o klub. Czasem może po prostu chodzić o grupę ludzi związanych wspólnym interesem, którzy nie dopuszczają krytyki z zewnątrz.

A to osobna sprawa – takie fakty też mogą mieć miejsce, jednak jest to działanie na krótka metę. W otwartej nauce „grupa trzymająca wyniki badań” długo nie przetrwa. Ale załóżmy, że ktoś, kto czuje się ekspertem albo nim jest, pisze list do redakcji czasopisma, a redakcja odpowiada „Dziękujemy za list, ale go nie zamieścimy” –  bo jest zbyt krytyczny lub niemerytoryczny. Dziś taka odmowa nie eliminuje możliwości upublicznienia tego listu. Autor może go umieścić w sieci w wielu rozmaitych miejscach i ci, do których adresuje ten list, i tak go przeczytają. Tak więc redakcja się przed tym nie uchroni. Ten filtr kompetencyjny, o którym mówimy, działa jednak inaczej niż filtr „grupy interesów”, bo ta ostatnia istnieje tylko wtedy, gdy może szczelnie zamknąć się przed światem. Internet zburzył te mury. Teraz posyłając do redakcji negatywny komentarz kwestionujący jakąś publikację, nie jestem uzależniony od decyzji redakcji. W wypadku odmowy, mogę go posłać do innych redakcji, umieścić w innych miejscach w sieci, jednym słowem – upublicznić to, na czym mi zależy.
Myślę, że w standardach życia naukowego wymiana nawet najbardziej krytycznych opinii jest czymś naturalnym i nikt tego nie blokuje. Natomiast kwestią otwartości ciągle budzącą nasz niedosyt jest to, o czym mówiliśmy na samym początku – brak instytucjonalnych ram dla ogólnokrajowych repozytoriów prac, recenzji, nawet powiedziałbym więcej: uchwał różnych gremiów dotyczących spraw o charakterze publicznym. To wciąż jest przed nami.

Na to można liczyć.

Ale to trzeba stymulować. I tu idea wolnego dostępu jest bardzo ważnym czynnikiem wpływającym pozytywnie na zmianę standardów.

Chciałbym jeszcze powrócić do projektu „Sensualność w kulturze polskiej”. Przede wszystkim: jak Pan widzi szanse na to, żeby takie projekty rozwijały się w przyszłości? I druga rzecz: podczas niedawnego wystąpienia na warszawskiej edycji THATCamp wspomniał Pan, że z jednej strony powstała publikacja jest właściwie skalowalnym zbiorem hipertekstowym, a z drugiej strony zwrócił Pan uwagę na szczególną właściwość tekstu internetowego: mimo iż cały korpus jest bardzo duży, to pojedyncze teksty nie mogą być zbyt długie. Mam w związku z tym pytanie komplementarne wobec pierwszego: czy Internet niesie ze sobą jakieś ograniczenia? Jak wpływa na warsztat naukowca?

Internet otwiera nowe możliwości i tworzy nowe sytuacje obcowania z treściami. Te nowe jakości łączą się nawet z nowym typem percepcji i rozumienia. Ekran czy monitor inaczej prowadzi naszą uwagę niż książka. Sam proces rozumienia też przebiega inaczej. Natomiast istotą rzeczy jest to, czy badania naukowe w zakresie humanistyki otrzymują coś nowego, czy też jest to tylko inna forma tego, co było. Należy więc jasno powiedzieć: to jest nowe narzędzie i nowa jakość.

Gdyby mógłby Pan zatem wskazać jego najistotniejsze elementy?

Po pierwsze, mamy możliwość pracy na tekstach o bardzo dużych objętościach. Czyli praca „na bibliotece tekstów”, a nie na egzemplarzu, który trzymamy w ręce. Druga to szybkość wyszukiwania danych. Trzecia to możliwość porządkowania rozmaitych elementów tekstu w taki sposób, który przy wersjach papierowych jest niedostępny. Po czwarte, co jest bardzo ważne w każdej pracy naukowej (nie tylko w humanistyce) – możliwość w miarę częstego aktualizowania tekstu. No i sprawa, która przewija się w naszych rozmowie, czyli kwestia widzialności, udostępniania, możliwości przekazywania czy przesyłania treści za pomocą sieci. Tekst, który się wysyła, nadaje się też do obróbki przez kogoś innego, w grę wchodzi więc łatwość cytowania, przekształcania, agregowania. Praca w sieci to nie tylko zmiana narzędzia, ale też zmiana jakości oraz – co jest osobnym problemem – powstawania nowych zagadnień edytorskich, których nie ma w publikacjach papierowych.

Panie Profesorze, ostatnie pytanie: czy patrzy Pan bez nostalgii na czasy przedsieciowe i uważa, że nowe technologie wiodą naukę w dobrą stronę, czy może jednak miewa Pan wewnętrzną pokusę, żeby rozmarzyć się za okresem sprzed Internetu?

Nie, jeżeli chodzi panu o warunki pracy, absolutnie nie ma we mnie żadnej nostalgii do tamtych czasów. Najtrudniejsze prace edytorskie poświęcone twórczości Wacława Berenta zrobiłem mając jedynie maszynę do pisania, możliwość wystukania 3–4 odbitek, klej, nożyczki, a w najlepszym wypadku taśmę klejącą niskiej jakości. Dziś nie wiem, jak mi się udało tę pracę doprowadzić do końca. Więc kiedy pyta pan o czasy sprzed powstania Internetu, to muszę przypomnieć, że wtedy przygotowano wiele wspaniałych edycji bez dostępu do kopiarek, Internetu, skanerów i wielu innych urządzeń opartych na technologii cyfrowej – bo tego wszystkiego nie było.
Technologia cyfrowa jest wielkim dobrodziejstwem cywilizacyjnym – nie stanowi żadnego zagrożenia dla książki czy publikacji papierowych, ale daje im nowe szanse, możliwości nowego istnienia, stosowania nowych technik do wizualizacji i prezentacji treści, a przede wszystkim daje szanse dotarcia do nieskończenie wielu odbiorców. To dzięki technologii cyfrowej możliwe stało się spełnienie się marzenia Mickiewicza, żeby „książki trafiły pod strzechy”. Poza tym produkcja książki papierowej odbywa się już powszechnie w technologii cyfrowej, więc ten podział na „papier” i „cyfrę” jest umowny, dotyczy tylko ostatecznego nośnika treści. A technologia cyfrowa spowoduje być może, że książki papierowe – dzięki temu, że oprócz nich istnieją również e-booki – będą stawały się coraz piękniejsze, doskonalsze, lepsze pod względem wykonania materialnego, a równocześnie coraz bardziej prestiżowe, bo pozbędą się czegoś, co było w nich pospolitością, a będą stawać się coraz piękniejszymi przedmiotami. Takie jest zresztą znaczenie greckiego słowa techne – z którego wywodzimy „technikę” i „technologię” – czyli rzemiosło i piękno.

Bardzo dziękuję za rozmowę.
Dziękuję bardzo.

Rozmowa odbyła się w Warszawie 8 listopada 2013 roku.

 

Włodzimierz Bolecki – literaturoznawca, profesor zwyczajny w Instytucie Badań Literackich PAN, wiceprezes Fundacji na rzecz Nauki Polskiej (więcej informacji na stronie www.Bolecki.eu).

 

 

 

Additional information