To już nie luksus – to absolutna konieczność
Jak wobec tego radzi sobie Fundacja?
Zainicjowaliśmy projekt cyfrowej wypożyczalni publikacji naukowych wdrażany teraz pod nazwą „Academica” przez Bibliotekę Narodową. To będzie niezwykle innowacyjne rozwiązanie oparte na wypożyczaniu egzemplarzy cyfrowych zamiast papierowych. Naszym laureatom dofinansowujemy publikacje w systemie Open Access.
Ambicją Fundacji jest, żeby wydawać najlepsze książki z zakresu szeroko rozumianej humanistyki zgłaszane do naszego konkursu (współczynnik sukcesu w konkursie wydawniczym wynosi u nas około 10%, ostatnio był nieco mniejszy), i żeby książki naszych laureatów docierały do jak największej liczby czytelników, a następnie żeby miały szanse na ukazanie się w dobrych wydawnictwach zachodnich. Czyli żeby weszły do międzynarodowego obiegu naukowego. W tym celu oprócz wersji papierowej oraz elektronicznej (e-booki) stworzyliśmy ogólnodostępne witryny dla naszych serii wydawniczych: Monografii FNP oraz serii Origines Polonorum. Jest to kwestia misyjna i pragmatyczna: każdemu autorowi stwarzamy w ten sposób szanse na dotarcie do większej liczby czytelników. Z wydawnictwami publikującymi nasze książki umówiliśmy się na krótki okres ochronny, po którym stopniowo umieszczamy nowo wydane książki w naszych witrynach. Po drugie, co również jest sprawą pragmatyzmu, rozwiązujemy problem kolejnych wydań tych publikacji, które nie mają szans na wznowienie komercyjne w wersji papierowej. Nasze publikacje są już częściowo dostępne w tych trzech formach: jako książki papierowe, jako książki elektroniczne (wersja płatna) i po trzecie w formie prostego pliku PDF. Chcemy doprowadzić do sytuacji, w której wszystkie książki wydane w przeszłości przez Fundację byłyby dostępne w postaci pliku PDF na naszej stronie. Te działania nie są jeszcze ukończone – jesteśmy w trakcie tworzenia takiego systemu.
Ale tak jak nie ma bezpłatnych obiadów, tak nie ma bezpłatnego otwartego dostępu – ktoś za ten dostęp musi zapłacić. Powstaje pytanie, kto ma to robić? Fundacja płaci z własnych środków, uważając, ze jest to część naszej misji. Pozostałe kanały udostępniania publikacji naukowych są finansowane przez podmioty, które nimi zarządzają: np. uniwersytety, instytuty PAN, samorządy itd. I to jest obszar, do którego państwo powinno kierować strumień pieniędzy na wsparcie otwartego dostępu. Bo otwarty dostęp jest niezwykle ważnym wyzwaniem cywilizacyjnym, na który państwo powinno odpowiedzieć jednoznacznym sygnałem: wszędzie tam, gdzie wprowadzicie otwarty dostęp, który nie narusza niczyich praw, państwo będzie go wspierać, czyli finansować.
Czy decydując się na otwarte udostępnianie publikacji, Fundacja miała wątpliwości, czy wybiera właściwy model?
Dla takiej instytucji jak FNP nie ma innego modelu. Naszą statutową misją jest wspieranie najlepszych uczonych w ramach naszej dewizy „wspierać najlepszych, by stali się jeszcze lepsi”, a to oznacza także promocję ich osiągnięć. To, że jesteśmy fundacją non-profit i pożytku publicznego, jest tu okolicznością dodatkową, ale nie decydującą. Wszystko, co pomaga naszym laureatom w dotarciu do większej liczby czytelników, pojawieniu się ich prac na rynku międzynarodowym, mieści się w naszej misji. Ale rozumiem, że pyta pan o stosunek do dylematu, czy udostępniać wyniki badań bezpłatnie, czy w otwartym dostępie? Posłużę się zatem przykładem mojego projektu badawczego „Sensualność w kulturze polskiej” realizowanego w Internecie i finansowanego ze środków publicznych (grant NCBiR).
Otóż w moim zespole badawczym rozważaliśmy następujący dylemat: z jednej strony polityka państwa opiera się na zasadzie, że każda złotówka zainwestowana w naukę powinna przynieść zysk. Na podstawie tego kryterium niektóre instytucje naukowe (zwłaszcza z obszaru badań aplikacyjnych) argumentują, że to im warto przekazywać środki publiczne, bo jeśli dostaną milion złotych, to w rezultacie do państwa wrócą towary o wartości na przykład 20 milionów zł. Odwołując się do tego samego argumentu, ewaluatorzy pomocy publicznej dla nauki powiadają, że ten mechanizm powinien być podstawowym kryterium finansowania projektów naukowych ze środków publicznych. To jest niebłahy argument i sensowne pytanie, czy warto inwestować w te obszary nauki, w których pieniądze w ogóle nie pracują lub nie wracają z nich do budżetu? Jednak ta argumentacja nie może być stosowana do wszystkich dyscyplin i działań naukowych, bo pogrążylibyśmy się w stanie racjonalnego barbarzyństwa. Bo jeśli przyjmiemy takie kryterium, to humanistyka i duża część nauk społecznych jest w beznadziejnej sytuacji – nie mówiąc o badaniach podstawowych we wszystkich dyscyplinach naukowych, w których nie można przewidzieć i zagwarantować odkryć naukowych przynoszących krociowe zyski. Poznanie jest zawsze błądzeniem, szukaniem, podróżą w nieznane – uczeni często szukają Indii, a docierają do Ameryki (w najlepszym wypadku). A takie podróże muszą angażować środki bezzwrotne. Tak jak finansowanie teatrów, oper czy filharmonii. To musi kosztować.
Otóż nasz problem polegał na tym, że moglibyśmy odzyskać część (co prawda małą) zainwestowanych pieniędzy, wprowadzając do witryny płatny dostęp. Co więcej, mogliśmy też spowodować, że każdy wydruk artykułu z naszej witryny też byłby płatny. Ale z drugiej strony towarzyszyła nam – całkowicie sprzeczna z tą pierwszą koncepcją – idea otwartego dostępu. Byliśmy jak ktoś, kto słyszy dwa wykluczające się zalecenia: „Skoro dostałeś grant, to musisz udowodnić, że gospodarując środkami publicznymi, potrafisz wygenerować zysk”. A z drugiej strony: „No, skoro dostałeś te środki publiczne, to w takim razie rezultaty tego projektu powinieneś udostępnić wszystkim podatnikom”. To jest dylemat, o którym za mało się rozmawia. Oczywiście, bylibyśmy bardzo pozytywnie ocenieni przez grantodawców, gdybyśmy mogli oświadczyć po zakończeniu projektu: „Dostaliśmy grant w takiej wysokości, tyle a tyle zyskaliśmy ze sprzedaży jego wyników i dzięki temu możemy teraz z uzyskanych pieniędzy utrzymać witrynę, zapłacić jej administratorowi albo zakupić dodatkowy sprzęt”. To jest racjonalne myślenie. Ale myśmy uznali, że idea otwartego dostępu jest społecznie znacznie ważniejsza (chociaż niewymierna) niż te niewielkie korzyści, które moglibyśmy zyskać. Po prostu uważamy, że nauka nie działa w próżni, ale zawsze w otoczeniu społecznym. A społeczeństwa biedne, o dużym deficycie edukacyjnym – takie jak Polska – powinny inwestować w otwarty dostęp, bo jest on dźwignią rozwoju cywilizacyjnego. Wybraliśmy drogę otwartego dostępu – artykuły w naszej witrynie każdy może wydrukować, a jedyne ograniczenie to respektowanie praw autorskich.
W tej chwili na witrynie FNP dostępnych jest około 20 publikacji w formacie PDF i są to głównie książki powstałe jeszcze w latach 90. Jaki konkretnie plan działania Fundacja ma w tym obszarze w dłuższej perspektywie?
Koncepcję otwartego dostępu do swoich publikacji Fundacja zaczęła realizować stosunkowo niedawno, mniej więcej 3 lata temu. Ten projekt trwa, a jego tempo uzależnione jest od możliwości wydawcy (Wydawnictwo UMK). Rzecz w tym, że wydawca nie jest w stanie w krótkim czasie dokonać digitalizacji wszystkich tytułów (trzeba też pamiętać, że jest to działanie dodatkowe, a nie priorytetowe), zrobić ponownej redakcji i uporządkować wszystkich spraw związanych z prawem autorskim (każdy tytuł to osobne zadanie). Więc z jednej strony mamy model idealny, do którego dążymy – chcemy nasycić witrynę wszystkimi książkami opublikowanymi przez FNP (nb. seria broszur pt. „Fundacji dyskusje o nauce” jest w całości dostępna) – ale z drugiej strony musimy spełnić wszystkie niezbędne warunki prawne i techniczne. Ten proces rozwija się więc powoli. Warto też pamiętać, że wielu autorów nie zgadza się, aby ich książki, które ukazały się 10 czy 15 lat temu, zostały teraz zdigitalizowane i umieszczone w tej samej wersji, w jakiej zostały opublikowane, ponieważ chcieliby wprowadzić do nich zmiany. Jednak dla każdego badacza powrót do czegoś, czym zajmował się wiele lat wcześniej, nie jest łatwy, więc w rezultacie sprawa rozciąga się w czasie.
A jak wygląda Państwa polityka wobec książek najnowszych, na bieżąco wydawanych? Czy będą one udostępniane w formacie PDF dopiero po wyczerpaniu nakładu, czy też odbędzie się to wcześniej? Czy istnieje w tym obszarze jakiś rodzaj obligatoryjności względem autorów?
Nie, nie ma obligatoryjności. Wszystko jest kwestią dobrowolności, autor musi widzieć swoje korzyści. Obligatoryjnością w cudzysłowie jest to, co wchodzi w obszar działań promocyjnych. Od razu na samym początku jakiś fragment tekstu jest umieszczany na stronach wydawnictwa. Chcemy ułatwić autorom dotarcie do wydawców zachodnich, w związku z czym dążymy do tego, żeby po ukazaniu się każdego tytułu jeden reprezentatywny fragment przetłumaczony na angielski był umieszczany na stronie internetowej serii. Natomiast pytanie, kiedy cała ta książka zostanie udostępniona na naszej witrynie, jest kwestią umowy z wydawnictwem. Kiedyś myśleliśmy o okresie pięcioletnim, teraz ten okres skracamy do lat dwóch, a nawet roku. W przypadku książki naukowej i tak zwanej książki wartościowej daje się zaobserwować ciekawe zjawisko – jeżeli ktoś książkę przeczyta w Internecie, to wcale nie rezygnuje z jej papierowej wersji. Z ostatnich badań rynku książki wynika, że promocja książki w Internecie, a nawet otwarty dostęp do takiej publikacji, może stać się środkiem napędzającym sprzedaż wersji papierowych.
W przypadku nauki można wyróżnić przynajmniej dwa poziomy w argumentacji na rzecz otwartości. Pierwszy – ekonomiczny: nie powinno się dublować środków wydawanych na naukę. Drugi, bardziej ideowy, zakłada powszechny dostęp do wiedzy. Czyli z jednej strony podstawowa, użytkowa kwestia: biblioteka instytucjonalna powinna mieć prosty dostęp do treści wytworzonej przez pracownika tej instytucji, jeśli działa on w obszarze badań finansowanych przez państwo (nie powinno być tak, że wkracza tutaj jakiś trzeci gracz, który – co jest widoczne szczególnie na Zachodzie – bazuje na podbijaniu cen czy innych działaniach ograniczających dostęp). A z drugiej strony kwestia swoistego idealizmu, myślenia w kategoriach tego, co należy się społeczeństwu. To dwie linie argumentacji, które jednak nieco się różnią.
Nie chciałbym się wypowiadać na temat kwestii związanych z publikacjami w najbardziej znanych czasopismach z nauk ścisłych, technicznych czy o życiu (hard sciences), wśród których te najbardziej znane są de facto firmami prywatnymi. Naszym problemem jest to, żeby w Polsce czasopisma finansowane ze środków publicznych ukazywały się w modelu otwartym. Ta sprawa nie jest chyba konfliktowa. To po prostu kwestia opóźnienia cywilizacyjnego. W Ministerstwie Nauki istnieją programy finansujące tworzenie wersji elektronicznych czasopism czy digitalizację numerów archiwalnych. Trzeba tylko wystartować w konkursie, mieć pomysł, jak to zrobić. Ale to jest do zrobienia.
Podstawowy argument „za” jest następujący: każdy autor, każde czasopismo i każdy podmiot wydający czasopismo, czyli np. uczelnia, są oceniane według kryteriów punktowych, a te oceny przykładają się także na wysokość finansowania ze środków publicznych, budżetowych. Czyli w momencie, w którym publikacje, artykuły i same czasopisma zostały włączone do systemu jakościowo-punktowego, to obecność w otwartym dostępie w sieci stała się koniecznością. To już nie jest luksus, to jest absolutna konieczność. Otwarty dostęp powinien dotyczyć nie tylko czytelników w danym kraju, ale także tych nieznających oryginalnego języka publikacji. Stąd konieczność tworzenia anglojęzycznych wersji polskich humanistycznych czasopism naukowych. To jest sprawa, którą zajmowaliśmy się w ramach ERIH (European Science Fundation), gdy byłem członkiem jednego z paneli eksperckich. Ta kwestia pozostaje wciąż nierozwiązana, a w Polsce chyba niedoceniana, a nawet kontestowana. To znaczy nie docenia się faktu, że oprócz publikacji prac w językach narodowych (przede wszystkim tych, które dotyczą kultur i języków narodowych) bezwzględnie konieczny jest dziś także inny wymiar ich istnienia: w ramach wymiany informacji, a to jest możliwe na skalę globalna tylko w języku angielskim.
Osobiście jestem zwolennikiem następującego rozwiązania: każde czasopismo humanistyczne w Polsce powinno mieć kompletną papierową wersję polskojęzyczną, a jednocześnie powinno mieć w Internecie swoją stronę, na której znajdowałaby się wersja angielskojęzyczna, jednak tylko z tymi materiałami, które redakcja uzna za najważniejsze i które chce pokazać na forum międzynarodowym. Stawką jest tu wymiana informacji, czyli widzialność w sieci. Ta widzialność jest nam niezbędna, jeśli rzeczywiście chcemy uczestniczyć w międzynarodowej wspólnocie badawczej (przypominam, że Polska od momentu wejścia do UE należy do European Research Area, z czego wynikają rozmaite konsekwencje). Jeżeli autor nie ma publikacji w języku angielskim, to po prostu jego prace nie uczestniczą w międzynarodowej wymianie informacji naukowych. Tu więc otwarty dostęp jest dobrodziejstwem, tylko wymaga zainwestowania. I państwo zainwestowało w te działania.
- Szczegóły
- Opublikowano: 2014-02-04
- Maciej Chojnowski